[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sposób. Od strony wejścia powiał mrozny wiatr.
Spode wrzasnął, starając się przekrzyczeć hałas.
Opuścił nóż i zatoczył pełen wściekłości łuk,
pierwszym uderzeniem odcinając głowę
znajdującego się obok ciała. I w tym momencie
wszystkie świece zgasły, pogrążając kryptę w
całkowitej ciemności.
Sabat zaklął, odkrywszy swą pomyłkę, już chciał
strzelić, lecz powstrzymał się. Nie należał do ludzi,
którzy w takiej chwili postępują nierozważnie. Strzał
byłby niepewny w sytuacji, gdy nie widział wroga.
Zatem czekał, z wyschniętymi z emocji ustami i
palcem na spuście.
Czy wszyscy krzyczeli, czy też były to jęki
niewidzialnych zła, zrodzonych przez wiatr? Słyszał
jakąś szamotaninę, być może członkowie
Zgromadzenia w panice usiłowali dostać się do
wyjścia. Przekleństwa, upadające ciała.
Sabat zastanawiał się, co dalej robić, gdy do uszu
jego dobiegł stuk kopyt, parskanie jakiejś ogromnej
bestii, i poczuł jej ohydny smród. O Boże, działa zbyt
wolno, pozwolił Spode'owi wezwać Złego Ducha, gdy
przecież jeden strzał mógł go powstrzymać!
Sabat skrył się ponownie w niszy. Instynkt pchał go
do obrony, nakazywał strzelać na oślep w tę istotę,
lecz
172
rozum mówił mu, że byłaby to niepotrzebna strata
amunicji, która mogłaby jeszcze zwrócić wściekłość
Bestii przeciw niemu.
Coś upadło i potoczyło się po podłodze, być może
jedna z przewróconych świec. Kopyta szalały po
krypcie, gniotąc na miazgę ludzkie ciała i kości.
Słychać było dzikie wycie i ludzkie krzyki
przerażenia. Sabat czuł podmuchy powietrza i
wiedział, że tuż obok niego rozgrywa się coś, o czym
nawet on nie ma pojęcia. W jego duszy zabrzmiał
znów głos Quentina, lecz tym razem nie było w nim
szyderstwa, raczej dziki strach:
- Uciekaj stąd, jeśli nie jest jeszcze za pózno!
- Nie mogę, gdyż przysłał mnie tu Damballach i
pozostanę, aby przeprowadzić do końca swoje
zadanie!
I wtedy straszliwy huragan skończył się tak samo
nagle, jak nadszedł. Krypta rozjaśniła się. Ludzie
jęczeli, ktoś roześmiał się nerwowo. Szczur, jakby
nagle przyłapany na środku podłogi, szybko uciekł
do swej nory.
Sabat czekał, oślepiony nagłym światłem. Zwieca na
ołtarzu płonęła nierówno zapalona nieznaną ręką.
Ze-sztywniał i zamknął oczy, obawiając się widoku
tego, co zostało w krypcie. Lecz zaraz otworzył je
znowu, musiał przecież zorientować się w sytuacji.
Pozostał przy życiu, cały, nieporaniony, jak rozbitek
na falach oceanu, smakujący każdą sekundę, jaka
mu pozostała.
Podłogę zaścielały ciała umarłych i umierających.
Szczury czekały, by dopaść padliny, wiedziały, że
poranieni ludzie umrą wkrótce. Zmiażdżone twarze
były krwawymi, anonimowymi maskami, nagie,
poszarpane ciała nosiły ślady kopyt. Z każdą
sekundą z tej masy ludzkich pozostałości uchodziło
życie.
Jedynie Alison zdawała się być cała bez żadnych
obra-
173
żeń. Klęczała w swej długiej, barwnej sukni, w jej
oczach nie było lęku. Nie zdziwiła się, widząc Sabata,
choć rozpoznała go od razu. Chciał podejść do niej,
zrobił krok do przodu i w tym momencie jakiś cień
przesłonił stojącą na ołtarzu świecę.
W pierwszym odruchu chciał znowu skryć się w
niszy. Przez moment wydawało mu się, że
paraliżujący środek znowu zaczął działać,
unieruchamiając mu ręce, lecz udało mu się
błyskawicznie podnieść rewolwer i wycelować w tę
zbliżającą się ku niemu postać.
Miała ona ludzki kształt, sylwetkę przypominającą
Roystona Spode, lecz rysy twarzy mogły pochodzić
tylko z głębin Hadesu. Skóra naciągnięta na czaszkę
była pomarszczona, jakby ciemnym siłom nie do
końca udała się bluzniercza próba stworzenia
człowieka. Oczy zbyt duże, nie pasujące do
oczodołów, rozpłaszczony nos, usta zabarwione na
czerwono, jakby było to widmo - pożeracz ludzkich
ciał, który właśnie zakończył krwawą ucztę. Kule
trafiły w głowę, żłobiąc głębokie rany na policzkach,
zanim odbijały się rykoszetem. Postać z furią rzuciła
się na Sabata.
Sekundy, które mogły być wiecznością minęły zanim
Sabat rozpoznał napastnika i pojął co naprawdę
stało się podczas długich minut trwającej w
ciemności rzezi. Było to ciało Spode'a, w którym
zaszła jakaś przerażająca zmiana. Wskrzeszone rysy
Williama Gardinera przeniesione zostały na jego
twarz, przedziwne pomieszanie ciał i dusz, które
musiało być skutkiem jakiegoś błędu w obrzędzie
składania ofiary. Spode zdawał sobie sprawę, że ten
częściowy sukces był w rzeczywistości żałosną
porażką, i że Sabat zapłaci mu za to co się stało!
Spode przygotował się do śmiertelnego ataku. Sabat
174
pomyślał, że powinien był już wcześniej zniszczyć
jeszcze martwy szkielet, gdyż teraz zwykły
śmiertelnik nie mógł go już pokonać. Powolne
odmierzone kroki, spojrzenie utkwione w
przeciwniku, z pełną świadomością tego, że może w
każdej chwili zmiażdżyć jego życie, lecz chce
przedtem smakować ostatnie chwile życia ofiary.
Wszystko to wyrażała zbliżająca się postać
Roystona.
Sabat zamknął oczy, próbował modlić się... ledwie
przypominał sobie właściwe słowa. Pamiętał tylko, o
co ma prosić:
- O Panie, przybądz i zniszcz Szatana.
Spode zatrzymał się, lecz tylko na chwilę, jak gdyby
musnęła go następna kula, z lekkim zdziwieniem,
lecz bez prawdziwego lęku. Sabat zrobił jeszcze krok
do tyłu i poczuł, że jego plecy oparły się o
chropowatą ścianę. Więc tak miało się to skończyć.
Ostatnie chwile, poczuł jak opuszczają go zmysły,
jakby znowu wrócił poprzedni paraliż, męczące
odrętwienie, będące przygotowaniem do śmierci.
Początkowo nie zdawał sobie sprawy, że umrze,
świadomość ta przyszła pózniej i przeraziła go.
Nawet Ouentin nie odzywał się, zachowywał
milczenie w obecności przerażającego zła.
Sabat czuł zapach tego, który był Spode'em.
Zmierdzący oddech, którego lodowate podmuchy
owiewały jego ciało. Coś dotknęło jego ramienia,
sprawiając że wzdrygnął się i odwrócił głowę.
Usłyszał głos:
- Skończ już z tym. Zabij mnie!
Chociaż czekał już na śmierć pogrążony w jakiejś
przerażającej przed-agonii, z rezygnacji wyrwał go
głuchy odgłos. Spode pastwił się bezlitośnie nad
ciałem, które jak sądził należało do Sabata wbijając
w nie nóż, aż po rękojeść. Z jego ust wyrwał się
krzyk jakiego żaden człowiek
175
nie zdołałby powtórzyć. Przekleństwa i wrzaski w
jakimś obcym, nie znanym Sabatowi języku.
Mark patrzył szeroko otwartymi oczami. Miał
nadzieję, że ta przerażająca chwila, ten wydawałoby
się twór okrutnej wyobrazni, zostanie w końcu
pochłonięty przez otchłań zapomnienia.
Spode chwiał się i cofał, jak człowiek ogarnięty
paniką. Rysy zniekształcił mu niewiarygodny ból,
wargi poruszały się w bezdzwięcznych
przekleństwach. Upadł na podłogę, dyszał jakby
walczył o każdy oddech, niczym groteskowa ryba
wyrzucona z wody. Walczył ze śmiercią, lecz jego siły
słabły z każdą sekundą. Leżał wpatrując się w
Sabata z nienawiścią, a potem przeniósł wzrok na...
Alison!
Indiańska dziewczyna stała obok, oczy miała
zamknięte, jakby nie mogła znieść widoku tej
kreatury, która kiedyś była jej panem. Okrwawiony
nóż ofiarny wysuwał się powoli z jej palców, aż upadł
na kamienie. Jej wargi poruszały się, Sabat wytężył
słuch i zdołał uchwycić kilka słów po kreolsku.
- Umieraj, diable złego boga, gdyż trwa jeszcze ciągle
dzień Damballacha, a ja należę do jego uczniów!
Spode, czy też czymkolwiek było to przerażające
[ Pobierz całość w formacie PDF ]