[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W tym momencie przypomniałam sobie nagle, jaką aferę ujawniłam przed
Zygmusiem. Szajka złodziei miała okradać turystów. Ugryzłam się w język, żeby nie spytać,
dlaczego akurat pana Janusza ustawił w roli ofiary, a z numeru trzeciego, kimkolwiek był,
uczynił złoczyńcę. Zaciekawił mnie dalszy ciąg.
- Numer drugi udał się do wody - ciągnął relację Zygmuś. - Zapewne, żeby ochłonąć-
ochłonąć. Wrócili wszyscy trzej, pozbierali rzeczy, udali się ku wschodowi...
No, ja myślę. Pan Janusz musiał zawiadomić ich w wodzie, że nadział się na
agresywnego wariata...
- Poszedłem za nimi. Numer pierwszy poczuł się zagrożony-zagrożony. Zrobił mi
scenę, jakoby podążam za nim zbyt blisko-blisko i bezustannie, on sobie nie życzy asysty-
asysty za plecami. Na złodzieju czapka-czapka gore. Wyjawiłem pogląd w kwestii swobody,
każdy-każdy ma prawo chodzić, gdzie zechce. Scysja-scysja.
Od pana Janusza dowiedziałam się pózniej, jak to wyglądało.
* * *
Trzej panowie, na wszelki wypadek, woleli odseparować się od szaleńca, zmieniając
miejsce pobytu, szaleniec jednakże udał się za nimi. Swoją metodą, trop w trop,
oszczędnościowym krokiem. Numer pierwszy, niejaki mecenas Koczarko, cywilista, nie
wytrzymał.
- Panie, czego pan mnie szturchasz w plecy, do wszystkich diabłów? - spytał z
irytacją. - Mało ma pan miejsca dookoła? Co ja jestem, magnes?
- Każdemu-każdemu - odparł na to Zygmuś z godnością - wolno chodzić. Wolno
chodzić.
- Ja panu nie każę fruwać albo się czołgać, chodz pan, tylko nie po mnie!
- Nie ma-nie ma zakazu-zakazu...
- Jak pana strzelę w ryja to pan obejrzysz sobie zakaz, oświetlony zaziemską
iluminacją - wtrącił się numer trzeci. - Won, palancie!
Palant zapewne przekonał Zygmusia, że jawność poczynań nie popłaca. Odczekał
chwilę i jął śledzić podejrzanego z ukrycia. Jak wyglądało ukrycie, dowiedziałam się z kolei
od Kasi, która odznaczała się dużą spostrzegawczością i przypadkiem właśnie szła na plażę.
- Jakiegoś półgłówka widziałam, pani Joanno - zwierzyła mi się nieco pózniej. - To
chyba coś dla pani, pani lubi takie rzeczy wyłapywać. Trzech ludzi szło deptakiem, a czwarty,
ten półgłówek, przeskakiwał pomiędzy drzewami i krzakami bokiem. Przykucał, kawałek
biegł na czworakach, w takim momencie go właśnie zobaczyłam i w pierwszej chwili
myślałam, że to małpa. Taka duża, zaniepokoiłam się nawet, że skądś uciekła. Potem to się
wyprostowało i okazało się, że nie, jednak człowiek. Wyglądał jak wariat, cały czas
wpatrywał się w tamtych trzech, a w dodatku skakał tak z walizką w ręku. Jeżeli pozabijali się
wzajemnie, to ja mogę być świadkiem, bo ich wszystkich zapamiętałam.
Zapewniłam Kasię, że na razie wszyscy żyją. Chyba trochę żałowała.
* * *
Chwilowo Zygmuś kontynuował sprawozdanie, rozpalając moją ciekawość, pózniej
dopiero zaspokojoną. Trzej panowie, jedna ofiara i dwóch podejrzanych, dolezli do
Pelikana i ugrzęzli w kawiarni z widokiem na morze. Pili trunki, zajęcie wysoce naganne.
Potem poszli na obiad, Zygmuś też, do swojego pensjonatu, ale jadł szybko i jeszcze zdołał
ich dopaść. Cały dzień ich pilnował, był na plaży, bo oni też, numer trzeci gdzieś znikł, ale
pierwszy i drugi pozostali, drugiemu jakaś dama przyprowadziła dziecko, udali się wreszcie
na kolację, po czym poszli chyba do domu. Numer pierwszy znikł w wejściu do pensjonatu, a
numer drugi z dzieckiem w prywatnym domu. Tym sposobem Zygmuś bezbłędnie wyśledził
miejsce zamieszkania pana Janusza z siostrzeńcem.
- Otóż-otóż - mówił teraz z zapałem. - Upatrzona ofiara-ofiara. Pułapkę-pułapkę
należy zastawić, czyhać-czyhać. Jednak może policja...? Na gorącym uczynku...
Przypomniałam sobie własną opowieść w całości.
- Nie - oznajmiłam stanowczo. - Oni to mają zrobić jednym kopem. Trzeba wyłapać
chwilę, kiedy ten twój numer pierwszy spotka się z takim... brunet, czarne oczy, oliwkowa
cera, wzrost średni, szczupła sylwetka, zręczne ruchy. Wtedy dopiero może coś nastąpić i
tego należy dopilnować. Jeśli uczepisz się go porządnie, wyświadczysz olbrzymią przysługę.
Zygmuś w skupieniu zanotował rysopis Seweryna Wierzchowickiego. Rola Sherlocka
Holmesa nagle przypadła mu do gustu. Zapalił się.
- Ho-ho-ho! Więcej-więcej! Doskonale-doskonale! Już ja go z oka nie spuszczę,
wszystko-wszystko będę widział! Możesz-możesz na mnie liczyć!
Podrzucenie mu pracy śledczej okazało się czystym błogosławieństwem. Nareszcie
miał co robić, a jego wrodzona wścibskość aż kwiczała z uciechy. Miałam wielką nadzieję, że
mecenas Koczarko, którego nie rozpoznałam od tyłu, nie zna w ogóle Seweryna
Wierzchowickiego i nie spotka się z nim nawet przez przypadek, zatem beztrosko rzuciłam go
na żer. Dołożyłam Wydrę, bo co mi szkodziło.
- No i czego tu jeszcze siedzisz? - spytałam surowo i z naciskiem. - To nie są żadne
śmichy-chichy, ten numer pierwszy może już gdzieś poszedł. Kto ma go pilnować?
Zygmuś zgłupiał z tego do reszty. Zerwał się, przejęty do szaleństwa, chwycił mnie w
objęcia tylko raz i na krótko, złapał walizkę i wybiegł, jeszcze za drzwiami zapewniając o
swoich umiejętnościach. Utajony w nim geniusz pokaże, co potrafi!
Ulgi doznałam bez granic, odetchnęłam głęboko i udałam się na poszukiwanie
wspólników.
Major nie prezentował żadnej histerii, spokojnie zjadł pózne śniadanie i wybierał się
właśnie na plażę. Sierżantowi obiecał, że poczeka w domu aż do jedenastej, na wszelki
wypadek, Jacek miał znów przyjechać po trzeciej. Za pięć jedenasta, kiedy zdecydowałam się
pójść po swoje rzeczy i postąpić dalej jak normalna jednostka na urlopie, wpadł rozanielony
sierżant.
- Mamy go! - wydyszał od progu.
Czym prędzej usiadłam z powrotem na krześle. Sierżant pod wpływem dwóch
pytających spojrzeń, rozbudował informację.
- Znalezli go, tego rybaka. Nie do wiary, ale faktycznie rybak! Mieszka w Bryzgielu,
to taka wieś nad Wigrami. Dopiero co wrócił do domu i stawiał piwo w gospodzie, cała
balanga można powiedzieć. Nazywa się Hubert Niegłojda, opowiadał, że założył się z jakimś,
że potrafi łowić ryby w morzu, i wygrał zakład, a jeszcze do tego miał zarobek z ryb. Aowił z
obcymi rybakami, podzielili się z nim uczciwie, a kiszka, wcale nieprawda, żadnej forsy od
nich nie wziął. O innych szczegółach ani słowa, nasz chłopak nie naciskał, żeby go nie
spłoszyć.
Major zmarszczył brwi, ale wydawał się zadowolony.
- Bardzo dobrze - pochwalił. - Trzeba będzie z nim pogadać od serca. Chyba
wykorzystam Rojewskiego...
- Jakim sposobem udało się wam znalezć go tak szybko? - spytałam ze zdumionym
podziwem, bo odgadywałam przecież, że oficjalną drogą nikt go nie szukał.
- A bo widzi pani... - zaczął sierżant z zapałem i ugryzł się w język. Spojrzał na
majora.
Major wyręczył go w odpowiedzi. Widocznie w nietypowej sytuacji można mi było
wyjawić tajemnice służbowe.
- Bo widzi pani, wszędzie pałęta się jakiś tak zwany porządny człowiek, o którym się
wie. Załatwianie po kumotersku ma swój sens, dzięki poprzednim czasom doszliśmy w tym
do dużej wprawy. Rozesłałem prywatną prośbę do wszystkich komend nad jeziorami,
zwracając się dyplomatycznie do owych niezupełnie zdemoralizowanych ludzi, a tam się na
ogół wszyscy wzajemnie znają. Ilość rybaków jest ograniczona, takich na przykład drwali
albo księgowych nikt nie ruszał, garbatych, brodatych, łysych i bardzo starych również
omijano. Brodatych jest w ogóle większość, a sama pani twierdziła, że ten trzeci brody nie
miał, więc eliminacja była ułatwiona. Prędzej czy pózniej musiało się na niego trafić, o ile
mówił prawdę i rzeczywiście był rybakiem. Okazuje się, że tak. Spróbuję go tu ściągnąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]