[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mógł odjechać daleko.
Luciena nie przekonało to rozumowanie.
- Moim zdaniem powinniśmy najpierw przeszukać zamek.
- Nie - sprzeciwił się Agravar. - Zwlekając z wyruszeniem w drogę, marnujemy tylko
bezcenny czas.
Will zauważył, że plamy krwi są już zrudziałe. Zwiadczyłoby to o tym, że cokolwiek
się tu dokonało, dokonało się wiele godzin temu.
Agravar spiorunował go wzrokiem.
- Tym bardziej musimy się pospieszyć.
Decyzja została podjęta. Każdy ruszył do siebie przygotować się do wyprawy.
Zwiat poza murami zamku wydawał się nierzeczywisty. Niesamowicie, krzykliwie
wręcz błękitne niebo drwiło z przygasłej zieloności pól, lasów i łąk.
Agravara dręczyło poczucie duchowego odrętwienia. Próbował wyrwać się z tego
stanu i odzyskać jasność umysłu, lecz jego myśli krążyły bez końca wokół jednej sprawy. Co
zrobi, jeśli ją straci?
Poczuwał się do winy. Był dowódcą straży. Do jego obowiązków należało dbać o
bezpieczeństwo zamku i jego mieszkańców. Rosamund powinien był otoczyć szczególnie
troskliwą opieką, gdyż wyczuwał w niej jakąś tajemnicę, jakiś wewnętrzny dramat, który
sprawiał, że zamykała się przed nim i w ogóle wydawała się nieodgadniona. Uczyniłby
mądrze, będąc bardziej natrętny i nieufny. Gdyby poznał prawdę, zdołałby zapobiec każdemu
nieszczęściu.
Pomiędzy Lucienem a Willem jechał lord Robert, który dołączył do grapy pościgowej
z pewnym opóznieniem. Jego twarz miała barwę popiołu, w sposobie trzymania ramion
wyczuwało się napięcie. Jego ludzie odróżniali się od zbrojnych Luciena barwami, jednakże
obie grupy zmieszały się ze sobą. W sumie kawalkada liczyła ponad dwudziestu jezdzców.
Wjechali w las i wtedy Agravar przypomniał sobie, że dwa razy w tym lesie
Rosamund została porwana i dwa razy ocalona. Dwie próby podjął bandyta i każda z nich
skończyła się niepowodzeniem.
Agravar zauważył, że jego rozumowanie nabiera precyzji i jasności.
Jechali w milczeniu, wypatrując na drodze śladów kopyt końskich i wsłuchując się w
odgłosy lasu.
Dwa porwania. Dlaczego tym razem nie miałoby być trzecie? Kto wie, co kryje się za
tym wszystkim. Wersja porwania wydawała się o tyle bardziej prawdopodobna od innych, że
już coś takiego niedawno temu przydarzyło się Rosamund.
Pamiętał, że wtedy porywacz wraz ze swoją ofiarą kierował się w stronę rzeki. Miał na
głowie śmieszny czerwony kapelusz. Poza tym w jednym punkcie postąpił nietypowo. Nie
skrępował swojej ofiary, pozostawiając jej całkowitą swobodę ruchów.
Dlaczego do tej pory on, Agravar, nie zastanowił się nad tym faktem? Owszem, ten
trop mógł prowadzić donikąd. Przerażona słaba niewiasta uczyni wszystko, co złoczyńca jej
rozkaże. Po co zakładać pęta istocie sparaliżowanej strachem?
A jednak... Pewne ryzyko zawsze istnieje. Bywają niewiasty dzielniejsze od
mężczyzn. Rosamund nie miała zajęczego serca. Jej strach nie wynikał z braku odwagi, tylko
z jakichś straszliwych doświadczeń, o których wolała milczeć, czyniąc z nich sekret swej
zbolałej duszy.
Jakiż mógł to być sekret?
W jakim celu wymknęła się do wieży tamtego wieczoru? Co robiła wczoraj w
ciemnym korytarzu?
Mężczyzna w czerwonym kapeluszu.
Dlaczego porywacz zadowolił się samą osobą i nie ruszył kosztowności? Planował
zażądać okupu czy też powodowała nim zazdrość, uraza, nienawiść...?
Agravar ściągnął wodze.
- Lucien - zawołał - przychodzą mi do głowy różne głupie pomysły.
Podjechawszy, Lucien złożył obie dłonie na łęku siodła.
- Mianowicie?
Agravar zląkł się, że okaże się śmieszny.
- To trudno wyjaśnić wprost.
- Mimo wszystko mów. Twoja intuicja rzadko kiedy cię zawodzi.
Człowiek w czerwonym kapeluszu kierował się w stronę rzeki. Rzeka ta, przepływając
przez ziemie Willa, wpadała dalej do morza. Morze było najlepszą drogą ucieczki. Na morzu
nie pozostawiało się śladów. Drogą morską można było dotrzeć wszędzie.
- Pozwól, że odłączę się od was i pojadę wzdłuż rzeki. Nikogo nie biorę ze sobą, gdyż
wszyscy są potrzebni do przeszukiwania lasu. Mam pewne podejrzenia i muszę sprawdzić ich
słuszność. Równie dobrze mogą okazać się błędne i nieuzasadnione.
- Paru ludzi mógłbyś jednak wziąć.
- Nie. Jeżeli potwierdzą się moje przypuszczenia, dam sobie radę sam. Jeżeli się nie
potwierdzą, to tym bardziej zbędna mi pomoc.
Lucien przez chwilę zastanawiał się nad słowami przyjaciela. W końcu mruknął:
- Powodzenia, wikingu.
Agravar spiął konia i skoczył w lewo między prastare buki i dęby.
Rosamund chodziła tam i z powrotem nad brzegiem rzeki.
Davey kulił się nad niewielkim ogniskiem, rozgrzewając skostniałe dłonie i od czasu
do czasu wybuchając cichym śmiechem.
- Zlady krwi musiały zupełnie zamieszać im w głowach - rzekł triumfalnym tonem. - Z
pewnością rzucili się przeszukiwać zamek, od piwnic po strych. A kiedy poszukiwania nie
dadzą rezultatu, usiądą i zaczną się głowić, rozpatrywać różne wersje, a każda zaprowadzi ich
donikąd.
- Ale dlaczego zamknęliśmy drzwi? - spytała, rozcierając ramiona, gdyż panował
dotkliwy chłód. - Czy nie wyda im się to nader podejrzane?
- Oczywiście, Rosamund. - Od kilku godzin zwracał się do niej po imieniu, co nie
przypadło jej do gustu. - Szło o to, by zaczęli gubić się w domysłach i mnożyć pytania, na
które trudno im będzie znalezć jedną sensowną odpowiedz.
- A jeśli znajdą drabinę? Wtedy już łatwo będzie się im domyślić prawdy.
- Bynajmniej. Wszystkie zamki mają przytwierdzone do ścian drabiny. To na wypadek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]