[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Å‚adnie na stos, zostaÅ‚a wysypana na podÅ‚ogÄ™ i przetrzÄ…Å›niÄ™ta: okrÄ™towy baro­
metr, zniszczona chińska układanka, teleskop Grace, rozbity porcelanowy
zegar, książki z pozrywanymi okÅ‚adkami i podartymi kartkami. Kate oszo­
łomiona wodziła wzrokiem po tym śmietnisku. Ze strasznym przeczuciem
nieuniknionego spojrzaÅ‚a pod nogi, gdzie leżaÅ‚a skórzana podróżna aptecz­
ka Charlesa, z wyszarpanymi szufladkami i fiolkami opróżnionymi z ich pla­
miącej zawartości.
Dokładnie na jej suknie.
Callum Lamont wpatrywaÅ‚ siÄ™ przed siebie nieruchomym wzrokiem, ba­
wiÄ…c siÄ™ rapierem. Nie byÅ‚ w najlepszym nastroju. Pozbawiono go podstÄ™­
pem wielkiego skarbu. To prawda, poczuł satysfakcję, gdy posłał na śmierć
oboje, Charlesa Murdocha i tÄ™ sukÄ™, jego żonÄ™, ale satysfakcja dawno znik­
Å‚a, pozostawiajÄ…c tylko bezsilny gniew.
Zbyt się pospieszył. Teraz widzi to jasno. Ale był taki wściekły. Charles
Murdoch nie tylko ukryÅ‚ wiadomość od ich  przyjaciela" o trasie francu­
skiego jola z bogatym ładunkiem, ale też użył czterech ludzi Calluma, by
doprowadzić do zatoniÄ™cia żaglowca i ukryć Å‚up w jednej z... - Callum za­
topił spojrzenie w suficie i w zamyśleniu podrapał się w brodę - . ..pięciu?
DziesiÄ™ciu? TysiÄ™cy jaskiÅ„ i podwodnych grot, rozsianych wzdÅ‚uż wybrze­
ża. Bezczelny drań.
Charles, myślał Callum ponuro, nie był dobrym wspólnikiem, nie takim
jak jego  prawdziwy" partner. Chociaż ten diabeł przyprawiał Calluma
o dreszcz, z uwagi na nawyk wydłubywania dziur we własnej skórze.
Murdoch byłby się zresztą wymknął ze swym skarbem, gdyby partner nie
ostrzegł Calluma. Kiedy Callum odkrył, co zrobił Murdoch, zabił go i jego
żonÄ™, zachowujÄ…c tyle przytomnoÅ›ci umysÅ‚u, by zÅ‚ożyć ciaÅ‚a na jachcie Mur­
docha, który rozbił na rafach. Potem ruszył na poszukiwanie swych ludzi
i skarbu, jaki mu się słusznie należał. Oby tak dalej mu szło.
Ale zdarzyła się rzecz nie do pomyślenia. Odkrył, że Charles Murdoch
pozabijaÅ‚ ludzi, którzy mu pomagali - ludzi Calluma - by nie wyjawili ta­
jemnicy skarbu ani nie uciekli z nim sami. W każdym razie ci ludzie nie
125
/yj;|. Niech diabli wezmÄ… szczwane oczy Murdocha. To siÄ™ staÅ‚o parÄ™ mie­
sięcy temu, a skarbu wciąż jak nie ma, tak nie ma.
Galium wysÄ…czyÅ‚ ostatniÄ… whisky. PodniósÅ‚ gÅ‚owÄ™, sÅ‚yszÄ…c, jak drzwi otwie­
rają się z rozmachem. Oczekiwał, że to któryś z jego chłopców się do niego
przyłączy. Ale to wszedł wysoki woznica tej ciemnej kobiety. Czuło się w nim
żoÅ‚nierza, poczÄ…wszy od kurtki, a na mieczu przytroczonym miÄ™dzy Å‚opat­
kami kończąc. I wyglądał jakoś znajomo.
Callum przekrzywił głowę, zastanawiając się, czy to milicja go przysłała.
Nie. Ten czÅ‚owiek jest zapewne dezerterem, który zatrzymaÅ‚ kurtkÄ™ z senty­
mentu lub na zÅ‚ość. Milicja nie powstrzymaÅ‚a jednej Å‚odzi przed lÄ…dowa­
niem i to, przynajmniej tak mu mówiono, nurtowaÅ‚o kapitana Wattersa, któ­
ry zastąpił zabitego oficera.
Callum trochę się rozpogodził.
Wysoki mężczyzna Å›ciÄ…gnÄ…Å‚ pled z ramion i rozejrzaÅ‚ siÄ™ po sali z natural­
nÄ… ostrożnoÅ›ciÄ… czÅ‚owieka obytego z niebezpieczeÅ„stwem. ZawadziÅ‚ spoj­
rzeniem o Calluma, zerknÄ…Å‚ na schody, potem przemierzyÅ‚ salÄ™, wybraÅ‚ so­
bie krzesło i zawołał na Brodiego, by przyniósł mu whisky.
Oberżysta posÅ‚uchaÅ‚ natychmiast, reagujÄ…c na wÅ‚adczy sposób bycia nie­
znajomego i takiż ton. Jedno i drugie irytowało Lamonta. Nie lubił, gdy ktoś
się wywyższał, jeśli to nie był on sam. Callum Lamont był królem prostych
ludzi. SkinÄ…Å‚ na Brodiego, by przyniósÅ‚ mu nastÄ™pnÄ… whisky, wstaÅ‚ i prze­
szedł przez salę do górala.
- Z jakiego pułku uciekłeś?
Nieznajomy powoli podniósÅ‚ na niego wzrok. Jego oczy byÅ‚y równoczeÅ›­
nie jasne i ciemne, jak lód pokrywający bazalt, iskrzące się na powierzchni
i hebanowe w głębi. Boże! Gdzie on widział tego bękarta?
- Nie przypominam sobie, żebym był panu przedstawiony.
Callum błyskawicznie podniósł brwi.
- Przedstawiony, powiadasz? CzyżbyÅ›my byli jaÅ›nie panem? - PrzyciÄ…g­
nął krzesło na drugą stronę stołu, przerzucił przez nie nogę i usiadł. - Nie -
odpowiedziaÅ‚ sam sobie, pochylajÄ…c siÄ™ w przód, z dÅ‚oÅ„mi opartymi na po­
wierzchni stołu - nie jesteśmy panem. Jesteśmy góralskim śmieciem.
- Jesteśmy? - Nowo przybyły obojętnie wytrzymał wzrok Calluma.
- Nie słyszałem twego nazwiska.
Zwietliste, głębokie oczy błysnęły ku niemu.
- Nie podałem go.
- No to może teraz byś się zdecydował.
Z szybkością atakującego węża dwa sztylety błysnęły nagle w garściach
górala i wbiły się głęboko w stół, drasnąwszy nadgarstki Calluma, przyszpi-
126
łając mu rękawy do blatu. Nieznajomy spokojnie puścił rękojeści i podniósł
kubek do ust. Napił się.
- Albo nie.
Wargi Calluma drgnęły.
- Nie chcesz chyba mieć we mnie wroga, chłopcze.
- Nie chcę cię w ogóle znać... chłopcze.
- Moi ludzie zaraz tu będą. Nie są grzeczną gromadką.
- Doprawdy? - spytał góral, bardziej rozbawiony niż przestraszony.
- To ten rodzaj chłopaków, którzy rwą się do bitki. - Głos Calluma obniżał
się znacząco. - Albo do pochędożenia sobie. - Przeniósł wzrok ku schodom.
Góral poszedł za jego wzrokiem, a potem na powrót spojrzał w szydercze
oblicze Calluma.
- Niestety, nie da siÄ™ pogodzić jednego z drugim naraz, prawda? CzÅ‚o­
wiek może być tylko w jednym miejscu jednoczeÅ›nie - stwierdziÅ‚, przeko­
nany, że nieznajomy przejmie się jego niezbyt subtelną grozbą.
Dłoń górala wystrzeliła i zacisnęła się na gardle Calluma. Przez moment
Callum był zbyt zdumiony, by zareagować, potem zaczął walczyć o życie.
Nieznajomy, z obojętną twarzą, zaciskał chwyt.
Przed oczyma Calluma eksplodowały światełka. Usłyszał grzechoczący dzwięk
i przez mgłę bólu dotarło do niego, że sam go wydaje, chcąc chwycić oddech.
- Nigdy - usłyszał górala przemawiającego do niego spokojnie - nigdy
więcej nie groz pani Blackburn.
Ale rozwaga nie była mocną stroną Calluma. Nie potrafił ustąpić temu
człowiekowi. Nie w obecności Brodiego.
- Będzie mi dziękować, kiedy z nią skończę! - wycharczał, uwalniając
wreszcie ręce. Ale potrafił tylko wczepić się bezskutecznie w dłoń duszącą
go nieubłaganie.
Z góry spoglÄ…daÅ‚y na niego oczy tak bezlitosne i zimne jak arktyczne mo­
rza. Wśród ogarniającego go przerażenia dawne wspomnienie przebijało się
z głębin niepamięci. Zielone oczy. Złote włosy. Umorusany, niedożywiony
chłopak o zielonych oczach i ta jego chłodna zaciekłość, która kazała Callu-
mowi myÅ›leć, że kiedyÅ› może mu siÄ™ przydać. %7Å‚e może warto siÄ™ nim prze­
jąć. Może warto...
- Chcesz zabić człowieka, który ocalił ci skórę, Christianie MacNeillu? -
Ucisk na szyi odrobinkÄ™ zelżaÅ‚. W chÅ‚odnych oczach bÅ‚ysnęło nagÅ‚e rozpo­
znanie.
- Tak! - wychrypiał Callum z triumfem. - Jesteś mi winien życie. Nie
możesz mnie uśmiercić, bękarcie!
127
CzuÅ‚, że silny uchwyt zgniata mu tchawicÄ™. W uszach mu dzwoniÅ‚o. Ogar­
nęła go ciemność i usłyszał, jak Christian MacNeill mówi:
- Z drugiej strony patrząc, niewiele mi z tego życia przyszło.
I już nie widział nic więcej. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •