[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czy jest pan pewien, panie Trent, że naprawdę pragnie pan...
- Moja żona - powtórzył ochryple - chcę jak najszybciej ją zobaczyć. - Po chwili zaś dodał: -
Mam tylko dwie walizki. Tragarz zaraz je przyniesie. - Jakby na potwierdzenie tych słów, drzwi się
otwarły i do wnętrza biura Szlaków Hoffmana wtoczyła się niewielka maszyna objuczona dwiema
wypchanymi walizkami z prawdziwej cielęcej skóry.
Zrezygnowana recepcjonistka wyciągnęła w stronę Matsona plik formularzy.
- Proszę to wypełnić, panie Trent, a ja w tym czasie upewnię się, czy technicy Telporu są
gotowi na przyjęcie jeszcze jednej osoby. Zbliża się pora zamknięcia, więc lepiej sprawdzić.
Wypełniał formularze, a w środku czuł napływające fale lodowatego strachu. Dobry Boże, to
był dopiero strach! Teraz, w ostatniej chwili, gdy Freya była już na Paszczy Wieloryba, jego
autonomiczny
system
nerwowy
zaczął
w
przyspieszonym
tempie
wytwarzać
hormony
niepohamowanej paniki; wszystko w jego jestestwie nagliło do odwrotu.
Nadludzkim wysiłkiem udało mu się przebrnąć przez niezliczone druki. Udało się, ponieważ
silniej niż autonomiczny system nerwowy oddziaływały płaty czołowe, narzucając świadomość, że
skoro Freya znalazła się po drugiej stronie, to wszystko już zostało postanowione.
Prawdę mówiąc, to dlatego właśnie wysłał ją wcześniej; w końcu zbyt dobrze znał swój
chwiejny charakter. Teleportacja dziewczyny miała mu pomóc w przełamaniu wszelkich oporów. A
poza tym, pomyślał, musimy znaleźć sposób na przezwyciężenie samych siebie... każdy z nas jest
swoim największym wrogiem.
- Oto pańskie zastrzyki, panie Trent... - Pojawiła się pielęgniarka Szlaków z paroma
strzykawkami na tacy. - Zechce się pan łaskawie rozebrać? - Wskazała mu mały, utrzymany w
nieskazitelnej czystości pokoik na zapleczu. Gdy weszli do izolatki, zaczął ściągać ubranie.
Po chwili było już po wszystkim. Pokłute ręce bolały, a on nie mógł pozbyć się myśli, że to
już koniec, że wraz ze szczepionką wstrzyknięto mu jakiś narkotyk lub truciznę.
Teraz w obroty wzięło go dwóch starszych Niemców; obaj byli łysi jak kolano i nosili
charakterystyczne gogle obsługi Telporu - zbyt długie wystawianie oczu na działanie pola
powodowało nieodwracalne zmiany siatkówki.
- Mein Herr - odezwał się pierwszy z nich. - Muszę pana poprosić o zdjęcie całej odzieży.
Sie sollen ganz unbedeckt sein. Nie chcemy, by cokolwiek mogło zakłócić Starkheit pola. Wszystkie
przedmioty, w tym także pańskie bagaże, dotrą za panem w odstępie kilku minut.
Matson posłusznie rozebrał się do naga i przerażony podążył za technikami. Z wykładanego
glazurą korytarza weszli nagle do olbrzymiej sali. Jej ogrom powiększał jeszcze brak jakiegokolwiek
wyposażenia - dookoła widać było tylko gładkie ściany. Wnętrze to w niczym nie przypominało
zagraconej pracowni doktora Frankensteina, pełnej retort i bulgocących kotłów. Jedynie z podłogi
wystawały naprzeciw siebie dwa bieguny pola. Na pierwszy rzut oka przypominały betonowe ściany
ograniczające porządny tenisowy kort, tyle tylko, że ich wewnętrzne powierzchnie pokrywały
okrągłe, miseczkowato wklęśnięte twory z metalu. Pomyślał, że niczym prowadzony na rzeź wół
stanie pomiędzy biegunami, w samym środku wytworzonego pola, które stopniowo zacznie go
pochłaniać. I wtedy albo zginie - o ile został rozszyfrowany - albo, jeśli udało mu się zachować
incognito, zniknie z Ziemi na resztę życia, a w każdym razie na przynajmniej trzydzieści sześć lat. W
jego przypadku nie miało to i tak żadnego znaczenia.
Dobry Boże, pomyślał. Mam nadzieję, że Frei nic się nie stało. Nadana przez nią krótka,
zakodowana depesza wskazywała, że wszystko powinno być w porządku.
- Panie Trent - odezwał się jeden z techników, zakładając gogle - bitte. Proszę patrzeć w
podłogę. Dzięki temu pańskie oczy nie odczują skutków promieniowania pola. Sie versteh'n ryzyko
uszkodzenia siatkówki.
- Okay - skinął głową i wbił wzrok w swoje stopy.
Przez chwilę panował spokój, a potem coś się zaczęło dziać. Niemal wstydliwym gestem
wzniósł rękę, jakby próbując zasłonić się przed narastającym błyskawicznie z obu stron oślepiającym
blaskiem. Wywołujące oszołomienie, idealnie równe siły sprawiały, że zastygł w bezruchu. Czuł się
jak owad zatopiony w bryle przezroczystego pleksi; każdy, kto by się mu przyglądał, byłby
przekonany, że może się swobodnie poruszać, podczas gdy w rzeczywistości przepływająca od
anody do katody energia unieruchomiła go na dobre. A jaką rolę w tym wszystkim odgrywał on sam?
Czy jego organizm stawał się czymś w rodzaju pierścienia jonizującego? Całym ciałem odbierał
obecność pola, miał wrażenie, że jego linie bezboleśnie tną go na mikroskopijne fragmenty.
A potem pole znikło. Wyrwany ze stanu dotychczasowej równowagi zachwiał się i ostrożnie
rozejrzał.
Wraz z polem zniknęła dwójka łysych techników w okularach. Znajdował się teraz w o wiele
mniejszym pomieszczeniu. Za wciśniętym w kąt biurkiem siedział jakiś starszy człowiek i sumiennie
spisywał coś z etykietek przymocowanych do walizek oraz owiniętych w szary papier paczek, które
wysoką stertą piętrzyły się pod ścianą.
- Pańskie ubranie - powiedział pochylony nad rejestrem urzędnik - znajduje się w metalowym
koszu z prawej oznaczonym numerem 121628. Jeśli jest panu słabo, może pan skorzystać z leżanki.
- Nic mi nie jest - szybko odparł Matson Glazer-Holliday.
Lekko się zataczając, podszedł do kosza, włożył ubranie i niepewnie przystanął.
- Są już dwie sztuki pańskiego bagażu - urzędnik także tym razem nie miał zamiaru odrywać
się od pracy. - Numery 39485 i 39486. Proszę usunąć je z płyty podajnika. - Przypomniał sobie coś i
szybko spojrzał na zegarek.
przybędzie ze stacji w Nowym Nowym Jorku.
- Dzięki. - Matson chwycił ciężkie walizki i skierował się w stronę dużych, podwójnych
drzwi. - Czy idę w dobrym kierunku? - zapytał.
- Wydostanie się pan tędy na aleję Śmiejących się Wierzb.
- Nie, przepraszam. Nie musi się pan spieszyć. Dziś już nikt nie
- Szukam hotelu.
- Powiezie pana każdy napotkany pojazd. - Człowiek za biurkiem chwycił ponownie za pióro;
[ Pobierz całość w formacie PDF ]