[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- To miła ptaszyna - odparł Dawid - pogwizduje słodko i
melancholijnie. Ale takt jest za szybki i źle odmierzony.
- Mówi o ptaku nazywanym wish-ton-wish - rzekł zwiadowca. -
Dobrze, skoro lubisz pan jego śpiew, będzie on naszym umówionym znakiem. Gdy
usłyszysz trzykrotny gwizd tego ptaka, przyjdź w krzaki, skąd się odezwał...
- Czekaj! - przerwał Heyward. - Pójdę z nim.
- Pan! - zawołał zwiadowca. - Czy panu życie zbrzydło? Sokole Oko
przyglądał się młodemu człowiekowi w niemym
zdziwieniu. Ale Duncan, który z szacunku dla jego wierności i doświadczenia
dotychczas słuchał go bez protestu, teraz przybrał ton zwierzchnika nie
znoszącego sprzeciwu. Ruchem ręki nakazał mu, by zamilkł, i już łagodniej
ciągnął dalej:
- Przecież potraficie przebrać człowieka. Umalujcie mnie, /róbcie
ze mnie, co chcecie, no... wariata.
- Nie moja to rzecz zmieniać człowieka stworzonego wszechmocną ręką Boga i nie
chcę o tym nic słyszeć - mruknął iiiezd-dowolony zwiadowca.
- Niech pan posłucha - przerwał mu Duncan. - Wierny towarzysz
naszych pań powiedział, że mamy przed sobą Indian z dwóch plemion,
jeśli nie z dwóch narodów. W jednym, a pan przypuszcza, że to są Delawarzy,
jest ta, którą pan nazywa ,,Czarnowłosą". Natomiast druga, młodsza, jest
u naszych zawziętych wrogów, Huronów. Mnie, jako młodemu żołnierzowi, wypada
podjąć najtrudniejsze zadanie. Gdy więc będziecie pertraktowali z waszymi
przyjaciółmi o wydanie wam starszej siostry, ja uwolnię młodszą lub
zginę.
Oczy majora błyszczały tak szczerym zapałem, a z jego postawy biła taka duma, że
nie można mu się było sprzeciwiać. Sokole Oko dobrze znał chytrość Indian i
widział niebezpieczeństwo tego pomysłu, ale nagle ożywił się i zamiast zwalczać
plan Duncana, stał się jego zwolennikiem.
- Dobrze - powiedział uśmiechając się pogodnie. - Jelenia, który zbliża się do
wody, trzeba podejść od przodu, a nie od tyłu. Chingachgook ma tyle farb, że
niebawem zrobi z pana pierwszorzędnego wariata, zgodnie z pańskim życzeniem.
Duncan usłuchał, a Mohikanin, który nie przepuścił ani słowa z całej rozmowy,
ochoczo zabrał się do dzieła. Z wielkim znawstwem subtelnej sztuki nakładania
farb, uprawianej przez Indian, szybko i zręcznie pokrywał ciało Duncana
fantastycznym malowidłem. Uwypuklał cienie, które Indianie poczytywali za
symbole przyjaznego i pogodnego usposobienia, i starannie unikał takich linii,
które można by uważać za ukrytą oznakę wrogości.
Krótko mówiąc, poświęcił żołnierski wygląd Duncana dla maski błazna. A że różni
kuglarze nie byli obcy Indianom, Duncan w tym przebraniu i przy swej znajomości
języka francuskiego mógł śmiało uchodzić za sztukmistrza z Ticonderogi,
włóczącego się wśród zaprzyjaźnionych plemion.
Kiedy malowidło zyskało ogólną aprobatę, zwiadowca udzielił młodzieńcowi jeszcze
paru przyjacielskich rad, uzgodnił sygnały i wyznaczył miejsce spotkania, jeśli
szczęście dopisze obu stronom.
194
Pułkownikowi Munro ciężko przyszło rozstać się z młodym przyjacielem, choć na
rozłąkę przystał dość obojętnie. Niewątpliwie, gdyby nie był tak przybity
nieszczęściem, jego szlachetna i wrażliwa natura żywiej zareagowałaby na to
rozstanie. Zwiadowca odciągnął Heywarda na bok i powiedział mu, że chce zostawić
starego żołnierza pod opieką Chingachgooka w jakiejś bezpiecznej kryjówce, a sam
wraz z Unkasem będzie szukał Kory w plemieniu, które uważali za Delawarów.
Duncan serdecznie uścisnął rękę szlachetnego i nieugiętego zwiadowcy i skinął na
Dawida. Sokole Oko przez parę chwil z jawnym podziwem patrzył za szlachetnym i
przedsiębiorczym młodzieńcem, a potem z powątpiewaniem pokiwał głową, odwrócił
się i poprowadził swą drużynę w głąb lasu.
Droga, którą szli Duncan i Dawid, prowadziła przez polanę bobrów, nad brzegiem
stawu. Dopiero gdy znalazł się sam na sam z towarzyszem, na którego trudno było
liczyć w niebezpieczeństwie, Duncan zdał sobie sprawę z trudności swego zadania.
Gasnące światło dzienne zaostrzało surowość dzikiego krajobrazu po obu stronach
polany. Coś strasznego czaiło się w martwej ciszy małych bobrowych żeremi,
wewnątrz - jak Duncan widział - tętniących życiem. Gdy przyglądał się tym
zadziwiającym budowlom i widział niezwykłą ostrożność ich mądrych mieszkańców,
zdał sobie sprawę, że zwierzęta w tych puszczach posiadają instynkt dorównujący
ludzkiemu rozumowi. Z niepokojem myślał też o nierównej walce, w którą rzucił
się tak pochopnie. Ale potem ujrzał oczyma duszy Alicję - jej rozpacz,
niebezpieczeństwo, jakie jej groziło - i zapomniał o własnych niepokojach.
Przynaglił Dawida i ruszył naprzód szybkim, lekkim krokiem młodego śmiałka.
Idąc brzegiem jeziora, zatoczyli półkole, odeszli od potoku i poczęli wchodzić
na niewielkie wzniesienie. Po półgodzinnym marszu dotarli do skraju innej
polany, również wyciętej przez bobry. Ale te rozumne zwierzęta porzuciły ją nie
wiadomo dlaczego i przeniosły się w inne, widocznie odpowiedniejsze miejsce.
Zanim Duncan wyszedł z zakrytej ścieżki w lesie na otwartą polanę, zawahał się
pod wpływem zrozumiałego niepokoju, jak waha się człowiek, nim zdobędzie się na
nowy, ciężki wysiłek. Skorzystał z tego krótkiego przystanku, by rozejrzeć się w
położeniu.
Po przeciwnej stronie polany, w pobliżu miejsca, gdzie potok
196
spadał przetaczając się nad skałami, ujrzał pięćdziesiąt do sześćdziesięciu chat
oblepionych ziemią, a skleconych z bierwion i chrustu. Chaty stały bez ładu i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •