[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gować od Thornnastora trochę wolnego dla Murchison. Niestety, jego słoniowata
rasa nie używała zbyt wielu słów na określenie romantycznych sytuacji.
Po prawdzie mogliby zostać na plaży, ale rasa ludzka była jedyną w całej
Federacji, która nie przełamała jeszcze tabu nagości, i jedną z nielicznych, które
wzdragały się przed publicznym uprawianiem seksu.
* * *
Gdy Conway zjawił się w gabinecie O Mary, Surreshuna już nie było.
Wie pan dobrze, na czym to polega, doktorze powiedział psycholog,
mocując wraz z porucznikiem Craythorne em elektrody na głowie Conwaya.
Ale tak czy owak, mam obowiązek przypomnieć panu, że pierwsze kilka minut
transferu będzie najtrudniejsze. To wtedy ludzki umysł jest przekonany, że obce
alter ego zaczyna go opanowywać. Oczywiście to czysto subiektywne wrażenie
spowodowane gwałtownym napływem cudzych wspomnień i doświadczeń. Musi
pan reagować na to elastycznie i adaptować swoje reakcje do bardzo dziwnych
czasem doznań dyktowanych przez obcy punkt widzenia. Im szybciej się pan do-
stosuje, tym lepiej. Jaki sposób pan wybierze, to już pańska sprawa. Ponieważ
to całkiem nowa taśma, będę monitorował pańskie reakcje, aby pomóc w razie
kłopotów. Jak się pan czuje?
Dobrze mruknął Conway i ziewnął.
Proszę się nie popisywać rzekł O Mara i włączył moduł edukacyjny.
Kilka chwil pózniej Conway znalazł się w małym, sześciennym i obcym po-
mieszczeniu, które podobnie jak stojące w nim meble, było o wiele za proste
52
i kanciaste. Pochylały się nad nim dwie groteskowe istoty. Coś podpowiadało mu,
że to jego przyjaciele, ale i tak były obrzydliwe, miały płaskie, wodniste oczy
i skórę jak z różowego ciasta. A wszystko trwało w bezruchu. . .
Umieram! pomyślał Conway.
Bezwiednie pchnął O Marę tak, że ten wylądował na podłodze, a sam usiadł
na skraju leżanki. Zacisnąwszy pięści i objąwszy tułów ramionami, zaczął się
kołysać w przód i w tył. Jednak to nie pomagało. Otoczenie ciągle nie dość się
poruszało! Conway miał bolesny zawrót głowy, widział coraz słabiej, dławił się,
tracił czucie w dłoniach. . .
Spokojnie, chłopie powiedział łagodnie O Mara. Nie walcz z tym.
Przystosuj się.
Conway próbował zakląć, ale zapiszczał tylko niczym przerażone zwierzę.
Kołysał się coraz szybciej i jeszcze kiwał głową na boki. Obraz przed oczami
tańczył mu nieprzytomnie, ale nadal niewystarczająco. Brak ruchu przerażał go.
Zmiertelnie przerażał. I jak ja mam się adaptować? Jak można przywyknąć do
umierania? myślał.
Proszę podwinąć mu rękaw i przytrzymać go chwilę, poruczniku rozka-
zał psycholog.
Po tych słowach Conway stracił resztę opanowania. Obca świadomość nie
miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by ktokolwiek go unieruchomił. Coś ta-
kiego było wręcz nie do pomyślenia! Conway skoczył na równe nogi i wdrapał się
na biurko O Mary. Próbując spacyfikować jakoś obcego, który zagniezdził mu się
w umyśle, ruszył na czworakach przez zamierzony bałagan panujący na blacie.
Cały czas potrząsał i kiwał głową.
Jednak obcej świadomości było wciąż mało, podczas gdy ludzkiemu błędniko-
wi skończyła się już skala. Conway nie musiał być psychologiem, aby zrozumieć,
że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, zostanie pacjentem O Mary, a przestanie być
lekarzem. Obcy był święcie przekonany, że właśnie umiera. . .
Nawet jednak to pozorne umieranie mogło być traumatycznym przeżyciem.
Wpadł właśnie na pomysł, ale nie mógł go sobie przypomnieć, ogarnięty pani-
ką. Ktoś złapał go za nogę i próbował ściągnąć z biurka. Conway kopał tak długo,
aż ten ktoś puścił, jednak sam stracił równowagę i poleciał prosto na obrotowy
fotel O Mary. Poczuł, że przewraca się wraz z meblem, i odruchowo wyprostował
nogi, żeby się podeprzeć. Okręciwszy się o sto osiemdziesiąt stopni, prawie się za-
trzymał, więc odepchnął się stopą od podłogi. Potem znowu i znowu. Z początku
fotel kręcił się nierówno, lecz niebawem Conway skulił się na siedzisku, podcią-
gnął lewą nogę, a prawą zaczął pracować rytmicznie, by wirowanie nie ustało.
Teraz już łatwo było sobie wyobrazić, że szafki, regały, drzwi oraz postaci psy-
chologa i porucznika leżą na boku, gdy tymczasem on obraca się w płaszczyznie
pionowej. Panika zaczęła z wolna ustępować.
53
Jeśli spróbujecie mnie zatrzymać, to słowo daję, zęby wam wykopię
ostrzegł całkiem poważnie.
Craythorne patrzył na niego osłupiały, O Mara zaś wyglądał ostrożnie zza
otwartych drzwiczek szafki z lekami.
To nie opór wobec nagłego przyjęcia obcego punktu widzenia zaczął się
tłumaczyć Conway. Surreshun jest bardziej ludzki niż większość istot, które
poznałem ostatnio z zapisów. Jednak nie mogę go przyjąć! Nie jestem psycho-
logiem, ale nie sądzę, by ktokolwiek zdrowy na umyśle mógł przywyknąć do
nieustannego poczucia, że umiera. Na Klopsie kontynuował ponuro nie ma
czegoś takiego jak senny bezruch czy udawanie martwego. Tam albo się ktoś kręci
i żyje, albo nieruchomieje i umiera. Nawet płody kręcą się aż do. . .
Rozumiem, doktorze powiedział O Mara, zbliżając się ponownie z unie-
sioną prawą dłonią, na której leżały trzy tabletki. Nie dam panu zastrzyku, bo
musiałbym pana unieruchomić, a to byłoby zbyt stresujące. Podam panu więc trzy
porcje silnego środka nasennego. Zadziałają niemal natychmiast i będzie pan spał
co najmniej czterdzieści osiem godzin. W tym czasie wymażę zapis. Zostanie po
nim kilka wspomnień oraz wrażeń, ale panika przejdzie. A teraz proszę otworzyć
usta, doktorze. Oczy same się zamkną. . .
* * *
Conway obudził się w małym pomieszczeniu, którego surowa kolorystyka
podpowiadała, że to jedna z kajut krążownika Federacji. Plakietka na ścianie po-
zwalała się zorientować, że chodzi o jednostkę Wydziału Zwiadu i Kontaktów
Kulturowych Descartes. Na składanym krzesełku obok koi siedział oficer z in-
sygniami majora. Zajmował niemal całą wolną przestrzeń. Po chwili uniósł oczy
znad materiałów na temat Klopsa.
Jestem Edwards, oficer medyczny przedstawił się uprzejmie. Miło,
że wybrał się pan z nami. Obudził się pan, jak widzę?
Prawie. . . stwierdził Conway i ziewnął rozdzierająco.
W takim razie kapitan chciałby się z nami widzieć oznajmił Edwards,
wycofując się na korytarz, aby Conway miał się gdzie ubrać.
Descartes był dużą jednostką, jego centrala zaś była wystarczająco przestron-
na, aby Surreshun zmieścił się w niej wraz z całym systemem podtrzymywania
życia, nie sprawiając nikomu szczególnych kłopotów. Kapitan Williamson zapro-
ponował wirującemu pasażerowi, by spędził tam większość podróży, co było za-
szczytem dobrze rozumianym przez każdego astronautę, niezależnie od przyna-
leżności gatunkowej. Ponadto nie znająca snu istota mogła się czuć całkiem do-
brze w miejscu, gdzie zawsze ktoś pełnił służbę. Surreshun miał z kim rozmawiać.
Albo prawie rozmawiać. . .
54
Pokładowy komputer był niewielki w porównaniu z monstrum, które służyło
w Szpitalu za centralny autotranslator, i na dodatek przede wszystkim zawiadywał
systemami krążownika, tak więc niewiele wolnej mocy mógł poświęcić tłuma-
czeniu. Z tego powodu próby wyłożenia Surreshunowi niuansów psychopolityki
spaliły na razie na panewce.
Oficer stojący za kapitanem odwrócił się i Conway poznał Harrisona.
Jak noga, poruczniku? spytał, kiwając na powitanie głową.
Zwietnie, dziękuję odparł Harrison, ale zaraz dodał: Trochę rwie
mnie na deszcz, ale tutaj szczęśliwie rzadko pada. . .
Jeśli musi już pan toczyć prywatne rozmowy w centrali, to proszę dbać
o ich poziom upomniał go zirytowany kapitan i spojrzał na Conwaya. Dok-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]