[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dwieście mil na zachód, a po upływie trzech tygodni stanęli w Fort St. John, oddalonym
o pięćdziesiąt mil od Hudson Hope. Tu po raz pierwszy, Dawid zobaczył góry. W
odległości siedemdziesięciu mil widział wyraznie ośnieżone szczyty. Położył palec na
określonym punkcie mapy Hachetta i serce mu drgnęło. Znajdował się niemal u celu!
Góry przybliżały się z każdym dniem. Zdawało mu się, prawie, że z Hudson Hope widzi
ciemne płachty boru na ich zboczach. Hachett warczał, że to po prostu halucynacja:
dzieli ich przecie od nich wciąż jeszcze czterdzieści mil z okładem. Mac Veigh, agent z
Hudson Hope, spojrzał na Dawida znacząco.
I po co się pan tam wybiera? %7ładen biały człowiek nie zapuszcza się tak
daleko. Rozumiem w górę Finley, do Kwadocha, ale tam...
Pokręcił głową. Był niskiego wzrostu, pękaty, kwadratowa szczęka zwisała mu
posępnie.
Gdy wysiądzie pan na lad w Kwadocha mówił, stukając palcem w mapę---będzie
pan jeszcze miał około siedemdziesięciu mil do Stikine. Kto u diabła pana tam
zaprowadzi? Wprost przez łańcuch Gór skalistych. Bez drogi. Ani jednej faktorii po
drodze. Zbyt pustynna okolica. Nawet Indianie nie chcą tam mieszkać.
Umilkł na chwilę pogrążony w zadumie.
--- Stary Towaskook znajduje się w Kwadocha wraz ze swym plemieniem
dodał, jak gdyby widząc w mroku błysk nadziei. Może on się zgodzi. Ale wątpię.
To leniwe kundle. Chociaż kto wie. Dam panu przewodnika, który z nim sprawę omówi,
panu radę tylko wziąć zapasów za paręset dolarów dla ostatecznego dobicia targu.
Przewodnik okazał się Metysem. W trzy dni pózniej opuścili Hudson Hope,
zabrawszy tym razem Bariego do czółna. Góry piętrzyły się na horyzoncie coraz wyżej i
wkrótce znalezli się między nimi. Z wytężeniem pracowali przy wiosłach, sunąc w górę
bystrego nurtu Finlay. Trud okazał się ciężki. Co chwila katarakty i wodospady
zmuszały ich do przenoszenia czółna brzegiem. W ciągu pięciu dni przeprawiali się w
ten sposób dwadzieścia siedem razy. Przez dwie doby wlekli łódz i zapasy wokół
górskiego cypla. Przebycie osiemdziesięciu mil zajęło im dwa tygodnie czasu.
Potem droga stała się łatwiejsza. Dwudziestego czerwca rozbili ostatnie
obozowisko przed Kwadocha. Słońce świeciło jeszcze jasno, lecz czuli się wyczerpani
zupełnie. Dawid zbadał mapę i zajrzał do notesu. Odkąd wraz z ojcem Rolandem i
Mukokim wyruszyli do Cochrane zrobił już niemal tysiąc pięćset mil. Tysiąc pięćset
mil! A zostało już niespełna sto! Przez przełęcz górską, poza te
szczyty. Wcale nie tak trudno. Pójdzie sam, jeśli stary Towaskook nie zechce mu
towarzyszyć. We dwójkę z Barim. Dadzą sobie jakoś radę. Ogromnie wierzył w
Bariego. To dzielny sojusznik. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa i znajdą dziewczynę. A
potem...
Przy czerwonym blasku zachodzącego słońca Dawid długo przyglądał się
fotografii.
16. Niedzwiedz.
Dawid wraz ze swym przewodnikiem Metysem przybył do wsi Towaskooka w
tygodniu Wielkiego Zwięta Indian. Plemię to należało do najbardziej na wschód
wysuniętych czcicieli totemów, i każdy z mieszkańców przypominał złego ducha,
wymalowanego na szałasie Upso Gee.
Wszyscy byli wystrojeni dziwacznie, jak diabły", mówił Metys. Sam
Towaskook nosił na głowie łeb niedzwiedzia, z którego sterczała para olbrzymich rogów
bizonich, przywiezionych nie wiadomo jak i kiedy z zachodnich prerii. Do jego
obowiązku należało czynić obrzędowe tańce wokół słupa totemicznego, co najmniej
przez sześć godzin na dobę, wyśpiewując przy tym żałosne suplikacje pod adresem
wyrzezbionego u szczytu potworka. Gdy Dawid przybył do wsi, święto trwało już cztery
kesikow, czyli dni. Ta doba poświęcona była pomyślnym łowom, więc Towaskook oraz
jego współplemieńcy doszli już do zupełnego wyczerpania, błagając dobre duchy, by
zwierzyna z gór zechciała podbiegać prost pod ich szałasy i namioty, oszczędzając w ten
sposób ludziom wszelkiego wysiłku
Tegoż wieczoru Towaskook odwiedził Dawida w obozie rozłożonym w pewnej
odległości od wioski, chcąc wywnioskować, co by się dało wyciągnąć od białego
przybysza. Wódz był potwornie tłusty, upasiony lenistwem. Rozpoczął wnet namiętną
dyskusję z Metysem Jackiem, podczas gdy Dawid obserwował ich w milczeniu, starając
się cokolwiek wyczytać z gestów towarzyszących rozmowie.
Towaskook podniósł się wreszcie ciężko z ziemi i odszedł, a wtenczas Jack zdał
sprawę z przeprowadzonych pertraktacji. Droga przez góry miała być niezwykle
uciążliwa. Wódz indiański odwiedził raz Stikine. Nigdy nie poważyłby się pójść tam po
raz drugi. Trzeba się przedzierać ponad chmurami, często chmury są w dole, a człowiek
musi się piąć jeszcze wyżej. Istnieje jedna tylko szansa, jedna jedyna. Jest pewien łowca
niedzwiedzi imieniem Kio, zupełny młokos, marzy o spełnieniu wielkiego czynu, a
zależy mu na tym tym bardziej, że kocha się w córce czarownika wioskowego Kwak-
wa-Pisew, czyli Motyla. Kio gotów pójść. Naturalnie nie otrzyma za to ani grosza.
Wynagrodzenie, jakie by mu przypadło, powinien dostać wódz. Przyjmie chętnie
konserwy wartości dwustu dolarów.
Nieco pózniej Towaskook przyprowadził owego Kio. Był to istotnie młody
chłopak, szczupły i gibki niby trzcina, o niemiłych, pełnych fałszu oczach. Wysłuchał
żądań białego. Odpowiedział, że owszem, pójdzie. Będzie służył za przewodnika aż do
miejsca, gdzie Pitman i Stikine łączą swe wody, pod warunkiem jednakże, iż
Towaskook obieca mu Motyla za żonę. Towaskook, pożerając łakomym wzrokiem
chytrze rozłożone przez Metysa konserwy, przystał bez wahania.
Ruszamy jutro! powiedział wtenczas Kio. Jutro o świcie. Wieczorem
Jack przygotował starannie dwa plecaki dla Dawida i dla Kio, odtąd bowiem musieli
wszystkie zapasy dzwigać na plecach, a drogę odbywać pieszo. Aadunek Dawida łącznie
z fuzją ważył pięćdziesiąt funtów. Metys pożegnał ich rankiem, wołając w ślad za
odchodzącymi, by Dawid miał się na baczności przed tym zdradliwym Indianinem"!
Lecz oczy Kio kłamały. Okazał się niedługo bardzo poczciwym i przyjaznym
chłopakiem. Nie znał, co prawda słowa po angielsku, natomiast był mistrzem
gestykulacji, Skoro przy wspinaniu się na pierwszą górę Dawida rozbolały w nogach i
karku mięśnie, których istnienia dotąd nie podejrzewał, Indianin śmiejąc się przyjaznie
zapewnił go gestami, że ból ten prędko minie. Noc spędzili niemal u wierzchołka. Kio
wolałby rozbić obóz w ciepłej dolinie u podnóża, lecz nowo odkryte mięśnie w plecach i
nogach Dawida sprzeciwiły się temu kategorycznie.
W słonecznych kotlinach dojrzewały już poziomki, tu wszakże panował
przenikliwy chłód. Zimny wiatr dął z ośnieżonych szczytów, cierpko pachniała mgła.
Znajdowali się tak wysoko, że chrust ogniska tlił się niemrawo, dając zaledwie trochę
ciepła dla podgrzania wędzonki. Dawid nie dbał o wygody. Krew wrzała mu nadzieją i
radością. Był niemal u celu podróży. Stoczył ciężką walkę i wygrał. Nie wątpił, że teraz
potrafi znów stawić czoło cywilizowanemu światu.
Dzień za dniem dążyli na zachód. Cóż to była za droga po grzbietach górskich!
Jakże człowiek rozumiał nicość własną i ogrom wszechświata. W tym chaosie ludzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]