[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 tam, w obozie Neufelda, a zaraz potem widzę tę parę, jak grucha sobie miło pod chatą
Broznika. Dziwne, co? A wkrótce potem ginie Saunders. Przypadek? Mówię ci, Groves, że mógł
to zrobić sam Mallory. Mogła to zrobić przed spotkaniem z nim ta dziewczyna, tylko że jest
fizycznie niemożliwe, żeby zdołała wbić aż po rękojeść sześciocalowy nóż. Jednak Mallory na
pewno by zdołał. Miał dość czasu  i okazję  kiedy wręczał ten przeklęty meldunek w baraku
radiowym.
 A po co miałby to robić, na miłość boską?  zaprotestował Groves.
 Ponieważ dostał od Broznika jakąś pilną wiadomość. Musiał pokazać, że przesyła
meldunek do Włoch. Ale może wysłanie go było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Może zapobiegł
przesłaniu go w jedyny znany sobie sposób... i rozbił nadajnik, żeby już nikt więcej na pewno z
niego nie skorzystał. Być może właśnie dlatego zabronił mi stać na warcie albo pójść do
Saundersa  po to, żebym nie odkrył, że on już nie żyje  no bo w takim wypadku, ze względu
na czas, podejrzenie automatycznie padłoby na niego.
 Fantazjujesz  odparł zaniepokojony Groves, bo wbrew jego chęciom rozumowanie
Reynoldsa wywarło na nim pewne wrażenie.
 Tak myślisz? A nóż w plecach Saundersa... to też wytwór mojej wyobrazni?
* * *
W pół godziny potem Mallory dołączył do oddziałku. Jadąc truchtem minął Reynoldsa i
Grovesa, którzy rozmyślnie nie zwrócili na niego uwagi, Marię i Petara, którzy zachowali się tak
samo, i zajął pozycję za plecami Millera i Andrei.
W szyku tym przez blisko godzinę jechali gęsto zalesionymi dolinami Bośni. Niekiedy
wyjeżdżali na polany wśród sosen, polany, gdzie kiedyś były siedziby ludzkie, małe wioski i
sioła. Teraz jednak nie było tam ludzi ni ich siedzib, bo wioski przestały istnieć. Polany były
podobne, przejmująco i przygnębiająco podobne. Z niegdyś prostych, ale mocnych domów, w
których żyli ciężko pracujący, lecz szczęśliwi Bośniacy, pozostały jedynie spalone i poczerniałe
zgliszcza tętniących dawniej życiem ludzkich siedlisk, a w powietrzu nadal wisiał mocny gryzący
swąd starego dymu, słodko-gorzki fetor rozkładu i śmierci, nieme świadectwo bezlitosnego
okrucieństwa i całkowitej bezwzględności wojny prowadzonej przez Niemców i
jugosłowiańskich partyzantów. Gdzieniegdzie nadal jeszcze stały nieliczne małe domki z
kamienia, być może nie warte bomb, pocisków artyleryjskich, mozdzierzowych czy benzyny, ale
kilka większych budynków też uszło zagładzie. Głównym celem ataków były chyba szkoły i
cerkwie. W jednym przypadku, o czym świadczył jakiś osmalony metalowy sprzęt, stał się nim
mały wiejski szpitalik, tak zrównany z ziemią, że żaden z fragmentów ruin nie miał nawet metra
wysokości. Mallory zastanawiał się, jaki los spotkał pacjentów owego szpitala, lecz nie myślał
już o losie setek tysięcy Jugosłowian  komandor Jensen wymienił liczbę trzystu pięćdziesięciu
tysięcy, ale dodając do niej kobiety i dzieci, na pewno było ich co najmniej milion  skupionych
pod sztandarami marszałka Tito. Niezależnie od patriotyzmu, niezależnie od gorącego
umiłowania wolności i chęci zemsty, nie mieli oni dokąd pójść. Zdał sobie sprawę, że ludziom
tym nie pozostało dosłownie nic, że mają do stracenia już tylko swoje życie, które najwyrazniej
niezbyt sobie cenią, za to wszystko do zyskania, niszcząc wroga. Przyszło mu na myśl, że gdyby
był niemieckim żołnierzem, to nie za bardzo uśmiechałoby mu się służyć w Jugosławii.
Wehrmacht nie był w stanie wygrać wojny, której nie wygraliby żołnierze żadnego
zachodnioeuropejskiego kraju, bo ludność zamieszkująca wysokie góry jest właściwie nie do
pokonania.
Mallory zauważył, że bośniaccy zwiadowcy nie patrzą na boki, przejeżdżając przez
wymarłe zburzone wsie ziomków, którzy prawie na pewno w większości już nie żyli. Zdał sobie
sprawę, że nie musieli patrzeć, bo przecież mieli wspomnienia, a nawet one były ponad ich siły.
Gdyby litość dla wrogów była w ogóle możliwa, to Mallory emu było w tej chwili żal Niemców.
Niebawem wjechał z wąskiego, krętego górskiego szlaku na wąską, ale stosunkowo
szerszą drogę, a przynajmniej szeroką na tyle, by zmieściły się na niej jadące rzędem samochody.
Zwiadowca na przedzie uniósł wysoko rękę i zatrzymał kuca.
 Zdaje się, że to niepisana ziemia niczyja  powiedział Mallory.  To chyba tutaj
wysadzili nas dziś rano z ciężarówki.
Jego domysł znalazł potwierdzenie. Partyzanci zawrócili swoje wierzchowce, uśmiechnęli
się szeroko, pomachali rękami, zawołali coś niezrozumiałego na pożegnanie i ponagliwszy kuce
odjechali z powrotem drogą, którą przyjechali.
Z Andreą i Mallorym na przedzie oraz dwoma sierżantami zamykającymi pochód
siedmioro członków oddziału ruszyło w drogę. Znieg przestał padać, chmury w górze odpłynęły,
a pomiędzy rzedniejącymi tu już sosnami przeświecało słońce. Nagle patrzący w lewo Andrea
wyciągnął rękę i dotknął ramienia Mallory ego. Mallory spojrzał w kierunku, który wskazywał
mu ręką. Niecałe sto metrów w dole pod nimi las urywał się i przez drzewa prześwitywało z
oddali coś zdumiewająco zielonego. Mallory obrócił się w siodle.
 Zjeżdżamy tam  powiedział.  Chcę się rozejrzeć. Nie wychodzcie z lasu.
Kuce wybrały łagodną i pewną drogę w dół po śliskim stoku. Około dziesięciu kroków od
brzegu lasu na znak Mallory ego jadący zsiedli i pieszo zaczęli ostrożnie posuwać się od sosny
do sosny, kryjąc się za pniami. Ostatnie metry przebyli na czworakach i płasko przywarli do
ziemi, częściowo schowani za pniami najniżej rosnących drzew. Mallory wydobył lornetkę,
przetarł jej zamglone chłodem szkła i podniósł do oczu.
Zaśnieżony teren kończył się kilkaset metrów niżej. Jeszcze niżej zobaczył popękane,
wyżłobione skałki, poprzetykane ciemną ziemią, a jeszcze dalej pas rzadkiej, odrażającej trawy.
Wzdłuż dolnej granicy tego trawiastego pasa biegła żużlowa smołowana droga, która była na oko
w wyjątkowo dobrym, jak na ten rejon, stanie. Około stu metrów dalej, mniej więcej równolegle
do niej biegł pojedynczy i nadzwyczaj wąski tor kolejowy  z pordzewiałymi szynami i
zarośnięty trawą, tak jakby nie korzystano z niego od lat. Tuż za torem grunt opadał nagle,
tworząc skalne urwisko, ku wąskiemu, zakrzywionemu jezioru, którego przeciwległy brzeg
charakteryzował się znacznie bardziej stromymi przepaściami o zupełnie gładkich ścianach, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •