[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kryjówki.
Czy to możliwe, żeby kłamał? Oczywiście, to bardzo prawdopodobne. W końcu cały czas
żył w kłamstwie.
Podczas ucieczki prócz tafli jeziora widziałam pomiędzy drzewami także skrawki brzegu.
W oddali majaczyły jakieś budynki. Przy odrobinie wysiłku mogłabym się do nich dostać.
Wiedziałam, w którą stronę ewentualnie biec.
Przypominając sobie trasę, którą jechaliśmy nad jezioro, określiłam mniej więcej swoje
położenie. Na południowym brzegu, prawie zaraz nad wodą, stała chata. Wystarczyło kierować się
na północny wschód, a powinnam ją z łatwością odnalezć. Dobrze, gdybym zdołała wrócić na
szosę, szłoby mi się łatwiej i szybciej.
Simpson znajdował się teraz na prawo ode mnie. Zagryzłam usta, wstrzymując drżący
oddech. W prawej ręce ścisnęłam nóż.
Wytrzymaj. Wytrzymaj. Nie ruszaj się. Wreszcie kroki zaczęły się oddalać. Zmierzch nie
zgęstniał jeszcze na tyle, by zapewnić mi całkowitą osłonę. Ale to Simpsonowi się spieszyło, nie
mnie.
Lyle, możemy tu czekać całą wieczność, prawda?
W tym momencie Simpson zawył i skoczył. Jednak obrał błędny cel, bo nic mi się nie stało.
I nie stanie, jeśli pozostanę w bezruchu. Moja pęknięta kość teraz musiała być już poważnie
złamana w wyniku szarpaniny. Rana na głowie krwawiła mocno, a czaszka bolała tak, jakby ktoś
wlókł mnie kawał drogi za włosy. Mimo to jakoś się trzymałam. Groziło mi tylko zamarznięcie,
jeśli nie zacznę się ruszać. Już zbyt długo pozostawałam w jednej pozycji i moje ciało coraz
dotkliwiej domagało się zmiany, rozciągnięcia mięśni. Jednak zanadto się bałam, żeby podjąć
ryzyko.
O tyle dobrze, że Simpson raczej nie miał broni. Inaczej już dawno strzelałby na oślep w
zarośla, licząc, że mnie trafi. Z drugiej strony, coś takiego przyciągnęłoby czyjąś uwagę.
Nawet na południu, poza miastem, strzały nie pozostałyby niezauważone. Choć
podejrzewałam, że postawiłby wszystko na jedną kartę, gdyby oznaczało to pozbycie się mnie.
To śmieszne rzekł tak blisko, że omal nie pisnęłam zaskoczona. Musisz być niezle
kopnięta, skoro reagujesz tak na próbę rozmowy z kimś, kogo przecież znasz. Krzyczysz, miotasz
się, kopiesz. Swoją drogą, czy można spodziewać się zdrowych zmysłów po kimś twojego pokroju?
Byłem w pobliżu, kiedy miałaś atak, próbowałem zawiezć cię do szpitala, to wszystko.
Zdenerwowany twoim zachowaniem, skręciłem nie tam, gdzie trzeba. A teraz siedzimy na tym
bezludziu, przy fatalnej pogodzie, a ty nie dajesz sobie pomóc. A wierz mi, potrzebujesz pomocy.
Jasne, od kogoś, kto tu przyjdzie i cię zastrzeli.
Simpson usiłował sklecić sensowną historyjkę, która pozwoliłaby mu się z tego wywinąć i
zachować obecne życie. Nie miał na to szans. Oczywiście po tak długim czasie bezkarności trudno
mu było pewnie uwierzyć, że to już koniec. I pomyśleć, że podejrzewałam Doaka Garlanda. Hm,
lepiej mimo wszystko uważać. Zawsze mogło być ich trzech.
Mój sterany umysł podsuwał mi coraz bardziej nieracjonalne scenariusze. Reagował tak na
strach i zimno. Usiłowałam wziąć się w garść. W ostatniej chwili powstrzymałam chichot, który
cisnął mi się na usta, gdy w głowie pojawił mi się obraz hurtowo porywanych i mordowanych
mieszkańców Doraville. Czułam się jak w powieści grozy Shirley Jackson!
Wtedy mnie dopadł.
ROZDZIAA CZTERNASTY
Wielkie dłonie Simpsona zacisnęły się na moich ramionach i jak ci wszyscy młodzi chłopcy
wcześniej, teraz ja znajdowałam się w jego mocy. Z tą różnicą, że ja posiadałam broń. Poderwał
mnie w górę tak, że ledwie sięgałam stopami ziemi. W mroku trudno było rozróżnić szczegóły
sylwetki, ale na jego piersiach, pomiędzy klapami marynarki, bielała plama gorsu koszuli.
Zamachnęłam się z całej siły. Ostrze przebiło skórę, ześlizgując się jednak po żebrach. Krzyknął, a
na koszuli pojawiła się ciemna plama krwi.
Zaskoczony oporem, puścił mnie. Rzuciłam się do ucieczki, jednak zaraz mnie pochwycił.
Nie przypuszczałam, że tak szybko otrząśnie się z szoku. Przytrzymał mnie, ale zdołałam się
wykręcić i ponownie zadać cios. Tym razem trafiłam w ramię, a nóż zagłębił się w mięśnie.
Wrzasnął, rozluzniając chwyt, i zachwiał się, próbując zachować równowagę.
Znajdowaliśmy się już prawie przy brzegu jeziora. Nieopodal stały tablice informacyjne
oznaczające teren otwartego łowiska rekreacyjnego. Krok po kroku cofałam się w stronę wody.
Ponieważ najwyrazniej Simpson skończył już z gadulstwem, postanowiłam go
sprowokować.
No, chodz tu, sukinsynu syknęłam. Chodz tu po mnie, pieprzony jebako.
Podobało im się to wychrypiał. Co za tupet! Podobało.
Jasne, kto nie lubi poleżeć trochę w kajdankach podczas seksu. A nacinanie i przypalanie
to wymarzona gra wstępna.
Nie, nie im sapnął. Nie tym śmieciom. Tomowi. Tomowi i Chuckowi.
Zwietnie, teraz chce mi się rzygać. Będziesz tak stał i czekał, aż się porzygam, dupku?
Zaatakował. Nie był głupi. Był w dobrej formie i potrafił ją utrzymać. Jednak tego wieczoru
napięcie, ból i zimno przytępiły jego bystrość. Spiął się i skoczył na mnie.
Uchyliłam się i z całej siły pchnęłam go w stronę jeziora. Upadł tuż przy brzegu cholera,
staliśmy jednak za daleko. Zamierzałam wepchnąć go do lodowatej wody, nie udało się, ale
przynajmniej się nie ruszał. Skorzystałam z okazji i zaczęłam uciekać. Lata codziennych przebieżek
nareszcie na coś się przydały.
Pędziłam pomiędzy drzewami w stronę jedynego oświetlonego budynku w okolicy, który,
byłam tego prawie pewna, należał do Hamiltonów.
Ciągle zdawało mi się, że go słyszę. Przyczajałam się na kilka minut, potem biegłam znowu.
Przerywałam w ten sposób ucieczkę przynajmniej raz, jeśli nie więcej. Ból i panika spowodowały,
że straciłam poczucie rzeczywistości, zimno ograniczało trzezwość umysłu.
Nadal zaciskałam palce na nożu, a choć miałam ochotę go wyrzucić, bałam się zostać
zupełnie bez broni. Fala wspomnień o ostrzu zatapiającym się w ciele zatrzymała mnie w miejscu.
Zwymiotowałam. Co za paskudne zlecenie. Przy żadnym innym nie miałam takich mdłości.
Mogłabym przypisać je wydarzeniom ostatnich godzin, ale przecież w stodole przytrafiło mi się to
samo. Może to nie dzganie nożem je wywoływało, a wizja tortur?
Zdawałam sobie sprawę, że nie myślę jasno, ale to był jedyny logiczny wniosek, jaki udało
mi się wyciągnąć. Jedyny i niezbyt pomocny. Potrząsnęłam głową w nadziei, że mózg ułoży się
wygodniej i zacznie pracować, ale natychmiast tego pożałowałam. Znów szarpnęły mną mdłości.
Coś było ze mną nie tak, i to bardzo. Będę musiała iść do szpitala!
Zachichotałam.
Tak, to na pewno Tom był sprawcą pierwszego napadu. Barney zabiłby mnie jednym
ciosem.
Przez chwilę stałam oparta o drzewo, w kompletnych ciemnościach, a moje myśli błądziły
po odległych manowcach. Resztkami przytomności zmusiłam się do koncentracji.
Nasłuchiwałam kilka sekund. Nie wychwyciłam żadnego dzwięku, ale to nie oznaczało, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]