[ Pobierz całość w formacie PDF ]
44
Przyjrzał mi się ze skupieniem i odwrócił wzrok.
— Niewiele. Dlaczego pana to interesuje?
— W Nowym Jorku widziałem jeden z jego obrazów. Nie znalazłem o tym
obrazie nigdzie żadnej wzmianki. Wiem, że Rohlmann urodził się tutaj.
— Ja w ogóle nie widziałem jego obrazów. Jaki był ten w Nowym Jorku?
— Doskonały. Przedstawiał Chrystusa na dziedzińcu pod balkonem Piłata.
Chrystus został już skazany i żołnierze prowadzili Go, chyba na ukrzyżowanie
czy też tam, skąd miał nieść swój krzyż. Motłoch ich zatrzymywał i wrzeszczał
na Niego.
Judasz przytaknął.
— Znam tę scenę. Powiada pan, że to jest dobry obraz?
— Bardzo dobry. Uważam, że ten malarz mógłby śmiało stanąć w rzędzie
najlepszych malarzy włoskich. Kim on był?
— Nie wiem. Ludzie przyjeżdżają tutaj i wypytują. Jestem urzędnikiem w ra-
tuszu, kiedy nie gram. Nie mam żadnych informacji.
— Skąd ci ludzie wiedzą o nim?
— Nie wiem. Mnie nie mówią, skąd.
Judasz popatrzył na dno swego pustego kufla, dałem więc znak chłopcu, żeby
podał dwa następne.
— Dziękuję — powiedział. — Jakoś szybciej łykam piwo niż pan. Czy pan
słyszał, jak umarł ten Rohlmann?
— Mówiono mi, że został spalony na stosie jako czarnoksiężnik w roku tysiąc
sześćset sześćdziesiątym pierwszym. Czy tak było?
— Ja też o tym słyszałem. Nie wiem. Złe czasy przyszły na czarnoksiężników
i na czarownice wtedy w siedemnastym wieku i w szesnastym, a jakże. Możliwe,
że oni należą do jakichś tajnych stowarzyszeń, ci, którzy teraz pytają o niego.
I możliwe, że te ich tajne stowarzyszenia prowadzą zapiski o czarnoksiężnikach
i różnych takich sprawach.
— Wierzy pan w istnienie tajnych stowarzyszeń? — zapytałem.
— Jestem pewny, że istnieją. Co do tego nie mam wątpliwości.
— A czarownice? A czarnoksiężnicy?
Judasz pociągnął wielki łyk piwa.
— Z pańskiego tonu — powiedział — od razu można poznać, że pan nie uzna-
je takich rzeczy. Pan jest od nich daleko, więc dla pana nie istnieją. Ale pan się
myli. Są jeszcze jakieś pytania?
— Tak. O Rohlmannów. Czy ktoś z Rohlmannów mieszka teraz we Friedheim
i co o tej rodzinie mówią kroniki miasta?
— Żadnego Rohlmanna już nie ma tutaj. Ani też nigdzie w tej okolicy. Py-
tano mnie o to nieraz. Nie ma żadnego Rohlmanna. Ale w książce telefonicznej
w Monachium jest ich trzech. I wiem, że czterech Rohlmannów płaciło podatki
we Friedheim do roku tysiąc siedemset dwudziestego ósmego. Potem już żaden.
45
Ostatnia osoba z tym nazwiskiem w naszych księgach to była kobieta, Elżbie-
ta Rohlmann. Pochowana w roku tysiąc siedemset czterdziestym drugim. Miała
sześćdziesiąt siedem lat, samotna. Rohlmannowie byli zupełnie zwyczajną rodzi-
ną. Żadnych wzmianek o malarzach.
Popatrzył na mnie zachęcająco, tak samo jak ja wiedząc, jakie będzie następne
pytanie. Nie spieszyło mi się, więc odczekałem chwilę.
— Gdzie oni mieszkali? W której części miasteczka?
To pytanie wyraźnie sprawiło mu przyjemność.
— W starej — odpowiedział. — Oficerowie Oxenstara zajęli tam wiele do-
mów na swoje kwatery. W roku tysiąc sześćset trzydziestym drugim. Resztę do-
mów Szwedzi splądrowali, zniszczyli, spalili. Oxenstar sam był tutaj tylko przez
tydzień. Ulica, na której mieszkał, nazywa się Schwedische Strasse. Najlepsze do-
my. I mamy po dziś dzień Friedlichstrasse i Gebetstrasse, też stare uliczki. I Han-
swurstkreis.
— A ta ostatnia z Rohlmannów, Elżbieta? Gdzie ona mieszkała?
Judasz wstał.
— Ona jest na cmentarzu. — Uśmiechnął się. — To jedyny jej adres, jaki
znam.
— Zaraza była w roku tysiąc sześćset trzydziestym drugim?
— Tak. Najpierw Szwedzi, potem zaraza, potem to ślubowanie. Rok pełen
wydarzeń — uśmiechnął się znowu, krzepki, wesoły człowiek, którego jakoś nie
mogłem uznać za Judasza. — Muszę już iść do domu — powiedział. — Niech
pan wymyśli więcej tych pytań, to znów się spotkamy.
— Wymyślę — zapewniłem.
Było już sporo piwoszów w sali. Wszyscy pozdrawiali Judasza, kiedy szedł do
drzwi. Bezsprzecznie on mnie zainteresował. Rozmowa z nim była przynajmniej
częściowo rekompensatą za czas, który zmarnowałem na rysowanie krowy. Cu-
downe dziecko z magazynu „Globus” wyprzedziło mnie znacznie w pracy dzien-
nikarskiej już przy końcu pierwszego dnia. Postanowiłem zabrać się do roboty.
— Dziś wieczorem — zadecydowałem nagle — zjem kolację w jej hotelu,
a nie w swoim. Ciekawe, co konkurencja ma do zaproponowania.
ROZDZIAŁ PIĄTY
„Geiger” był hotelem nowocześniejszym niż „Bahnhof”, a przecież niezaprze-
czalnie małomiasteczkowym: wszystko lśniło, ale użyteczność dominowała nad
estetyką nawet w tym hotelu mającym pretensję do elegancji. Sala restauracyjna
była duża, na pozór nieproporcjonalnie duża, ale należało wziąć pod uwagę fakt,
że wiele osób przyjeżdża na misteria do Friedheim tylko na jeden dzień, a więc
potrzebuje posiłków bez noclegu. Brzydka ośmiokątna sala, o ścianach zdobnych
we freski z misteriów i z rzędami stolików ustawianych aż nazbyt równo oraz lo-
żami pod ścianą zachodnią — małymi jaskiniami w pseudokamiennych łukach,
gdzie stały małe stoliki teoretycznie dla czterech osób, ale właściwie dla dwóch.
Joan Terrill siedziała w środkowej loży z jakimś młodym blondynem. To wła-
śnie jego określiła słowami „najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego w życiu swo-
im widziałam” i może miała rację. Ten nie był brodaty: profil miał ostry, czyste
linie rysów i cerę jak z brązu. Włosy bujne, kędzierzawe i długie. Długie wło-
sy chłopców w Stanach Zjednoczonych już mi się opatrzyły, ale we Friedheim
przecież oznaczały wysiłek, żeby cofnąć się w pierwsze stulecie naszej ery. Wie-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]