[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jesteś godzien, ja cię pocieszę... Albowiem, jak powiada Eklezjastes: "dzień śmierci lepszy jest niż dzień
urodzenia". To sobie zapamiętaj. Z tą mądrością, z tymi słowy łatwiej będzie ci umierać. A teraz wez mydło i
ręcznik. I obmyj ręce z grzechów swoich, gówniarzu.
I w tym sanktuarium, pod strugą ciepłej wody, myłem ręce i dziwną mi to rozkosz spraiwało i dreszcz
dziwny, jakby były splamione krwią i ta krew z wolna się odmywała, więc szorowałem zawzięcie i
znieustającą rozkoszą, tyko nie mogłem sobie przypomnieć, kogo ja zabiłem?, głowiłem się bardzo i za nic nie
mogłem... A krew wżarła się mocno w skórę, zwłaszcza na prawej dłoni, i tylko wierzchnia warstewka
spłynęła z mydłem. Więc znowu tarłem dłoń i myślałem - w potępieniu, które jeszcze dzwięczało mi w
uszach, nie znalazło się ni słowo o morderstwie. Nawet ona mi tego nie zarzuciła. Kogo zatem
zamordowałem? I dlaczego taką dojmującą rozkosz sprawia mi mycie rąk, obmywanie krwi, czemu czynię to
z pasją? Myłbym i myłbym do upojenia, do ekstazy. Kogo, na litość boską, zabiłem? I oto wśród szumu
rezerwuarów i bulgotu pisuarów, wśród tej fugi podniebnej na wszelakie instrumenty nawiedziło mnie
olśnienie - siebie samego zabiłem.
I żadne mydła nie usuną tej plamy z prawej dłoni mojej. Niczym jej nie wydrapię. W lustrze widziałem swoją
twarz z wpadniętymi oczami i wzrokiem gorejącym, twarz zasczutego ptaka albo mistyka, w którym
dogorywa płomień. Szły po niej cienie wieczystego smutku, który był tam zawsze i na koniec rozkwitnął w tę
chylącą się godzinę, ostatni za żywota podwieczerz. Dokąd pójdę z omroczoną twarzą? Czy nie lepiej
spocząć w tych katakumbach? Są, jakie są, widać lepszych nie mieli, powszechne, dla plebsu, a nie dla książąt
i biskupów w podziemiach katedr. "Reporter Polskiego Radia zmarł w szalecie miejskim." Tak napiszą!
Kawałkiem mydła, nie zważając na sprośności nagryzmolone czy wyryte w tynku na ścianie, wypisałem na
tafli lustra jak na płycie grobowca: Z.P. Krzysztof. Requiescat in pace. Tak to świętość ze sprośnością się
miesza. Pomodliłem się chwilę przed swoimi prochami i poszedłem oddać ręcznik i mydło. Pokłoniłem się
siwej głowie wieszczki.
- Jakaż winna być zapłata moja?
- Cudzoziemiec? - udała sprytnie, że mnie nie poznaje. - Jak dla rodaka z zagranicy, kochaniutki, co pierwszy
raz w kraju, ja pana nie oszukam, kochaniutki. Dwa pięćdziesiąt za mydło, dwa pięćdziesiąt za ręcznik,
razem pięć złotych będzie, kochaniutki. Jak nie masz, może być dolar albo pół z Kenedziakiem. No, nie trzęś
tak tym bilonem, bo widzę, że masz pełno tych naszych kopiejek. Z dziesięciu nie mam reszty... Jak nic to, to
ładnie, wpadniesz pan następnym razem. Ja mam oko do ludzi i zawsze pamiętam, który u mnie bywa. A
może pan z Anglii, kochaniutki? Bo, wiesz pan, potrzebuję bardzo lekarstwa na nerwowe korzonki, a tylko w
Anglii takowe, ma się rozumieć, posiadają... Pan z Anglii?
- Nie, z samego Mokotowa.
- Ach, ty! Ogrzać się tu przylazł! Najpierw sterczy pół godziny, gapi się, pózniej wezmie mydło za parę
groszy i aby najdłużej w cieple! Ciepła to na dworcu możesz sobie poszukać, jak cię kochanka rzuciła, a nie w
moim lokalu! Co się tu szwenda!
- Chcę zrobić siusiu.
- Jeszcze nie zrobił?! A idzżeś ty!
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 77 z 142
I zobaczyłem, jak jest potężna, jakie ma silne ramiona, tors zapaśnika, biustu dwa bochny. I jakże się
przemieniła! Pobiegłem do pisuaru i czyniąc swoją powinność myślałem rozpaczliwie - cóż ja, na litość boską,
zrobię? Bo bałem się, z całej duszy bałem się wyjść na zewnątrz. Pot mnie oblewał i znowu w ustach zaschło,
a język był jak wiór. Jakże się uchowam, przepędzony z tego azylu, schron tu znalazłem bezpieczny - i pod
przymusem wypłoszony zeń, niczym kret pobiegnę ślepy, zgrozą zdjęty, aż zatłuką mnie pałką albo
przygwożdżą obcasem. Och, gryzłbym! Gdy mi się ktoś nawinie, zagryzę!
Czerwona mgła pulsowała mi w oczach, lśniące kafle przede mną zabarwiły się krwiście, jakby lodowiec
rozgorzał łunami. Wspaniałe ściany mojej góry, mojej Czomolungmy, na którą nigdy się nie wdrapię, choć to
było marzenie mojego życia, aby tam się wspiąć, tam spocząć w lodowej szczelinie, alas!, alas! alas!, za kilka
chwil wszystkie moje marzenia wniwecz się obrócą, gdy padnę twarzą w błoto ulicy. I łuny zgasną, i ślad po
Czomolungmie, śnieżnej górze świętej, rozpłynie się w cienkim powietrzu. I będzie koniec z tobą,
Krzysztofie. Wierutny będzie koniec. Ciesz się, że jeszcze łuny pełgają po lodach i nawisach milczących
śniegów, bo to już łuny ostatnie. To twój zmierzch, wkrótce zginiesz gwałtowną śmiercią.
Zacisnąłem zęby, a rozpacz skoczyła mi do gardła i ścisnęła tak mocno, że oddech uwiązł mi w krtani. Och,
to zabijcie mnie, zabijcie mnie, łotry, bylebym się tak nie męczył... Ale i do mnie - niezwykłe to zaiste
przypadki - uśmiechnęła się gwiazda przychylności, akurat gdy rozdygotanymi palcami zapinałem spodnie,
weszło dwóch żołnierzy, stanęli przy muszlach jak dwaj aniołowie, którzy mi dadzą ochronę. Osłonią mnie,
wywiodą z tych czeluści, gdzie szukałem oddechu i przystani, a ta wiedzma postanowiła mnie wygnać.
Jakbym przyszedl wykraść Eurydykę albo tajemnicę podziemi. %7łołnierze jak na komendę uczynili kilka
podrygnięć, zapięli poły i byli gotowi do wymarszu. Ruszyłem za nimi, z nadzieją, że się przemknę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •