[ Pobierz całość w formacie PDF ]
musiałby mieć za sobą sporo czterdziestoprocentowych kolejek, żeby uznać, iż stąpa po
jasnozielonych płytkach ceramicznych, przedzielonych ciemniejszymi fugami. Zresztą
choćby iluzja wizualna była najdoskonalsza, to odgłos, jaki dobywał się spod stóp, burzył ją
momentalnie. Pod wykładziną chrzęściły bowiem ziarna piasku i drobinki gruzu - smutny
dowód, iż pracownicy branży budowlanej we wczesnych latach siedemdziesiątych na wylanie
podłogi zużywali nawet znacznie mniej cementu, niż przewidywały to bardzo restrykcyjne
socjalistyczne normy.
Zwykle, kiedy stopy Patera już wydobyły chrzęst gruzu, kiedy już spojrzał w lustro
okolone czerwoną plastikową ramą, by ujrzeć tam ciemną szczecinę zarostu i czerwone
bezsenne wylewy w gałkach ocznych, wtedy nachodziły go dwie sprzeczne myśli. Pierwsza -
aby wyrzucić na śmietnik wykładzinę, wygarnąć wszystkie grudki betonu zmieszane z
rozgniecionymi prusakami i wylać nową podłogę, druga - aby zachować status quo. Po co to
robić? Po trzech latach życia w celibacie, po trzech latach stopniowego zapominania o
małżeńskiej katastrofie nie odstępowała Patera smutna pewność, że jego skromnego
mieszkania w gdańskim falowcu nie odwiedzi żadna kobieta i nie będzie się musiał wstydzić
ani lustra zachlapanego pastą do zębów, ani poobijanej wanny, znad której odpadł w zeszłym
tygodniu spory kawałek tynku, ani szczerbatego grzebienia, na którym wiły się od trzech lat
smutne pamiątki - nitki długich rudych włosów..
Pater pamiętał ten moment sprzed trzech lat tak dobrze, jakby zdarzył się przed chwilą.
Rudowłosa piękność stoi w drzwiach i mówi tylko trzy słowa: Syf. Wszystko syf ". Te słowa
i trzaśnięcie drzwiami na odchodnym były kodą ich małżeństwa, nad wyraz zwięzłym
podsumowaniem kilkunastu lat, prawdą o ich związku, mieszkaniu, a może przede wszystkim
o marzeniach, które niemal od początku ich znajomości wydawały się niedorzeczne. Pater nie
poszedł w biznes na początku lat dziewięćdziesiątych, jak jego koledzy ze studiów, nie zrobił
kariery w dyplomacji, chociaż znajomi na stanowiskach rysowali przed nim świetlane
perspektywy. Ostatecznie wszystko zawaliło się w dniu, gdy Jarosław Pater postanowił podjąć
pracę w Komendzie Wojewódzkiej. Coraz rzadziej wspominał go ktoś w rozmowach jako
młodego i zdolnego. W końcu przestał być młody. I z każdym dniem rozumiał coraz lepiej, że
ludzie są rzeczywiście zdolni. Zdolni do wszystkiego.
Woda spływała z wanny powoli, lada dzień trzeba będzie wezwać hydraulika. Pater mył
zęby, wypluł pastę zmieszaną z krwią z podrażnionych dziąseł i znów pomyślał o
wykrwawiającym się latami małżeństwie. To, że Iza wytrwała z nim kilkanaście lat, miało
wszelkie znamiona cudu. Przynajmniej takiego zdania była rodzina żony, jego matka oraz
przyjaciele, z których jeden ostatecznie okazał się nad wyraz pomocny w leczeniu
małżeńskich stresów i ocieraniu kobiecych łez. Tamtego listopadowego dnia nadkomisarz
obiecał sobie dwie rzeczy. %7łe wraz z żoną i ostatnim trzaśnięciem drzwi zniknie z jego
słownika wyraz syf" i wiele podobnych, kojarzących się z ostatnimi latami bezlitosnych
małżeńskich zapasów, pozbawionych wszelkich reguł. I że nigdy już nie zwiąże się z nikim
na stałe. Nawet gdyby błagała go o to Angelina Jolie.
Pater był, w nastroju, który doktor Kwieciński nazywał syndromem karawaniarza.
Liryczna drapieżność muzyki zrobiła jednak swoje. Zadziałała. Pozbył się myśli, że kłopoty
to jego specjalność i że ma na nie wyłączność. Pater miał tylko starą wykładzinę, koledzy
mieli także starzejące się żony i wieczne problemy. Nagle zaczął myśleć o czymś innym.
Zwłaszcza dwie myśli - wzajemnie się wykluczające - przepływały mu szybko przez głowę i
zawracały pędem. Golił się powoli, aby nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, które
wyzwoliłyby całe fale potu. Charlie Haden swym dyskretnym kontrabasem podkreślał parny
bezruch rozpoczynającego się dnia. Profesor Jan Czekański. Dwie myśli: zabił - nie zabił.
Zniknął po śmierci Maziarskiego. Był ostatnim człowiekiem, który widział Maziarskiego
żywego. Znawca ran symbolicznych i pseudoinwalida na wózku, z farbowanymi na siwo
włosami i z doskonale rozwiniętymi mięśniami nóg.
Anonimowe esemesy do Czekańskiego. Nieumiejętnie udawany młodzieżowy slang.
Anonimowy szantażysta. Może to on? Może on jest podwójnym mordercą. Zabił - nie zabił.
W senne kalifornijskie bulwary jazzowego kwartetu wdarł się łkający, wysoki dzwięk.
Powtarzał się regularnie i był coraz silniejszy. Pater zdecydowanie pociągnął maszynką od
grdyki ku podbródkowi. Otarł twarz z mydła i ruszył do pokoju. Na małym ekranie telefonu
migotał nieznany Paterowi numer. Policjant wyłączył Hadena, podniósł słuchawkę i rzucił
krótko, upodabniając głos do gwałtownego warknięcia:
- Pater.
- Dzień dobry - usłyszał znany sobie głos. - Mówi Wasylewski. Nie obudziłem pana?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]