[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miałem w swych torbach, gdym przybył do tego klasztoru. Na każdym z tych dokumentów
widniała pieczęć Medyceuszy.
Prócz tego na stole leżała sakwa, którą miałem przywiązać do pasa. Znajdowały się w
niej wszystkie moje pierścienie, oczyszczone już i wypolerowane, przez co osadzone w nich
rubiny zachwycały swym blaskiem, a szmaragdy imponowały nieskazitelną głębią. Złoto zaś
nie lśniło tak pięknie od wielu długich miesięcy, rzecz jasna wskutek mojej gnuśności.
Rozczesałem opadające mi na ramiona włosy. Irytowała mnie ich gęstość i długość,
lecz nie miałem w tej chwili czasu na sprowadzenie tu cyrulika. Przynajmniej nie opadały mi
na czoło. Cieszyłem się ponadto, że są wreszcie czyste.
Szybko przywdziałem przygotowany dla mnie strój. Buty okazały się trochę za ciasne,
gdyż osuszono je przy ogniu, ale nie czułem się w nich zle. Pozapinałem wszystkie klamry i
przyczepiłem do pasa mą szablę.
Szata z czerwonego aksamitu obszyta była na krawędziach srebrno - złotą lamówką, a
z przodu przyozdobiono ją srebrną lilią burbońską. Po zaciśnięciu pasa wierzchnia szata
sięgała mi do połowy uda. Widać przeznaczono ją dla człowieka o zgrabnych nogach.
Cały ten strój był zbyt okazały jak na bitwę, którą miałem niebawem stoczyć. Zresztą
bardziej odpowiednim słowem byłaby tu  masakra , a nie  bitwa . Nałożyłem przyniesioną
mi krótką pelerynę i zapiąłem ją na złotą sprzączkę. Wiedziałem, że w mieście będzie mi w
niej za ciepło, albowiem podbito ją miękkim, ciemnobrązowym futrem z wiewiórek.
Pominąłem leżący obok kapelusz i otwarłem sakwę. Wsunąłem na palce wszystkie
moje pierścienie, które z uwagi na swój ciężar stanowiły poważną broń, a potem przykryłem
je miękkimi rękawiczkami. Dopiero teraz spostrzegłem różaniec z bursztynowymi koralikami,
zakończony złotym krzyżykiem. Pocałowałem go i włożyłem do kieszeni.
W tej chwili uzmysłowiłem sobie, iż patrzę na podłogę. Dojrzałem kilka par bosych
stóp. Powoli uniosłem wzrok.
Moi aniołowie stróże stali przede mną w długich powiewnych szatach z
ciemnoniebieskiego materiału, który lżejszy był od jedwabiu, choć również odeń gęstszy. Ich
lekko połyskujące oblicza były białe na podobieństwo kości słoniowej, oczy mieli duże i
krągłe jak opale, a włosy ich były czarne, jakby upleciono je z cieni.
Stali naprzeciw mnie z przechylonymi ku sobie głowami. Odniosłem wrażenie, że
porozumiewają się ze sobą w ten sposób.
Przerazili mnie tą swoistą poufałością - widziałem ich wyraznie, stali bardzo blisko i
miałem świadomość, że są ze mną od zawsze. Byli nieco większych rozmiarów niż zwykli
ludzie, podobnie jak inne widziane przeze mnie anioły. Twarze ich nie wyrażały jednak
słodyczy i łagodności; były gładkie i szerokie, o pięknie ukształtowanych ustach.
- Ciągle nie wierzysz w nasze istnienie? - zapytał szeptem jeden z aniołów.
- Zdradzicie mi swoje imiona? - spytałem.
Zaprzeczyli, kręcąc głowami.
- Kochacie mnie? - pytałem dalej.
- A gdzież to jest napisane, że powinniśmy cię kochać? - odrzekł ten, który wcześniej
nic nie mówił. Jego głos był miękki jak szept, bardziej atoli od szeptu wyrazny.
- A ty nas kochasz? - zapytał jego towarzysz.
- Dlaczego mnie chronicie? - pytałem dalej.
- Ponieważ w tym celu nas tu posłano. I będziemy przy tobie aż do dnia twojej
śmierci.
- Nie kochając mnie wcale?
Znowu pokręcili głowami.
W mojej celi zrobiło się jaśniej. Nagłym ruchem odwróciłem się w stronę okna.
Myślałem, że zródłem światła jest słońce, które przecież nie mogło sprawić mi bólu.
Nie było to jednak słońce, tylko Mastema, który wyrósł przede mną niczym złota
chmura. Otaczali go adwokaci mojej sprawy: Ramiel i Seteus.
W celi zamigotało i dały się poczuć bezgłośne wibracje. Moi aniołowie połyskiwali na
biało i niebiesko w swoich błyszczących szatach.
Wszyscy patrzyli na Mastemę.
Całe pomieszczenie wypełniło się delikatnymi dzwiękami, jakimś melodyjnym
poszumem. Dzwięki te przywodziły na myśl stado śpiewających ptaków, które wzbiły się
nagle w powietrze, opuszczając gałęzie skąpanych w słońcu drzew.
Zamknąłem oczy; zachwiałem się. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a wzrok mój
zasnuła chmura drobnych pyłków.
Pokręciłem głową i rozejrzałem się dokoła.
Byliśmy w zamku.
Ciemność i wilgoć. Słabe światełko wnikało do środka poprzez szczeliny w
ogromnym moście zwodzonym, w tej chwili rzecz jasna podniesionym i przyczepionym
zasuwami do kamiennych ścian zamczyska. Na tych ostatnich wisiały wielkie zardzewiałe
haki i łańcuchy, których nie używano od wielu już lat.
Odwróciłem się i wszedłem na mroczny dziedziniec. Dech w piersiach zaparła mi
nagle wysokość otaczających mnie murów, które zdawały się piąć prawie do samego nieba. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •