[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miasteczka z praktycznego punktu widzenia jest znajomością słabą. Ja lubiłem
muzea.
Muzeum we Friedheim było niskim budynkiem z czerwonej cegły, oddalonym
tylko o dwie przecznice na wschód od kościoła. Nie zastałem tam nikogo oprócz
niemłodej woznej. Ta kobieta powiedziała, żebym zawołał ją, jeżeli będę czegoś
potrzebował, i zostawiła mnie samego. Naprawdę godna podziwu! Spacerowałem
wśród przedziwnej dżungli instrumentów smyczkowych, z których niejeden mógł
wydawać się bardzo cudaczny człowiekowi naszego stulecia. W mieście Friedhe-
im wyrabia się instrumenty muzyczne od roku 1677, czy też tak głosił plakat. Były
skrzypce, altówki, wiolonczele, gitary i parę jakichś brzękadeł nie znanych mi na-
wet z nazw. W drugiej sali tego muzeum wystawiono pantofle, buty z cholewami
i sandały. Mieszkańcy Friedheim wyrabiali obuwie dawniej, niż zaczęli wyrabiać
skrzypce, i to, jak widziałem, obuwie swego czasu dosyć luksusowe. W trzeciej
sali stał wśród starych lamp i latarń, mieczów, pik i mundurów eksponat rzeczy-
wiście znakomity.
To był wóz, którym przewożono zwłoki ofiar Czarnej Zmierci w roku 1632.
Wyglądał jak wielka otwarta skrzynia na czterech grubych kołach i z dwoma
dyszlami, najwidoczniej jednokonny. Mieściło się w nim może osiem do dziesię-
ciu ciał, spiętrzonych wysoko, czy też może, co bardziej prawdopodobne, tylko
sześć. Powierzchnia wozu była szorstka i miejscami chyba zbutwiała, ale kiedy
już zadecydowano, że należy ten wóz poddać konserwacji, zaczęli dbać o nie-
go ludzie, którzy znali i rozumieli drewno. Istniał nadal, przeżywając pokolenia
owych konserwatorów.
Zatrzymałem się w ciszy tej półmrocznej ostatniej sali miasteczkowego mu-
zeum. Patrzyłem na wóz zarazy i Czarna Zmierć stała się dla mnie czymś bardzo
rzeczywistym. Przypomniałem sobie opisy, które czytałem. Pochodziły z Anglii,
przeważnie z Londynu, ale mogłyby równie dobrze pochodzić z kontynentu, ze-
wsząd, gdzie ta śmierć zbierała obfite żniwo. Nieomal słyszałem skrzypienie kół
i widziałem mętnie oświetlone uliczki. Przy wozach zarazy szli grabarze wołając:
Wynoście waszych zmarłych!
49
Ci, którzy ocaleli, jeżeli byli tacy, mieli prawo wyboru: albo zatrzymać te
grożące zakażeniem już czerniejące zwłoki swoich bliskich, albo wywlec je na
ulicę do wyładowanych wozów.
W małym miasteczku nie mogło to odbywać się inaczej niż w dużych mia-
stach: mniej ofiar, oczywiście, ale równie wysoki ich procent. Tyle że może nie
uważano za konieczne wołać: Wynoście waszych zmarłych!
Potrząsnąłem głową i wyszedłem. Ten szkaradny wóz nadał realności dawnym
dziejom. Normalnie chlubiłem się opanowaniem i obojętnością, niedopuszcza-
niem do siebie wzruszeń, nieprzejmowaniem się w wyniku przeżyć tak własnych
jak cudzych.
Wozna przy biurku w sali frontowej spojrzała pytająco, kiedy wkroczyłem
w jej domenę.
Oglądałem ten wóz z czasów zarazy powiedziałem. Wożono nim
zmarłych przez ulice waszego miasteczka. Czy mogłaby mnie pani poinformo-
wać, którędy i dokąd zabierano zwłoki?
Mnie przy tym nie było. Wzruszyła lekko ramionami. Myślę, że ten
wóz jezdził wszędzie. A potem przez Gebetstrasse do dołów.
Wolno wiedzieć, gdzie były te doły?
Tak. Były na końcu Gebetstrasse, tej ulicy na wschód od kościoła.
Dziękuję.
Nie dziwiło mnie, że punktem centralnym, wyjściowym i końcowym w tym
miasteczku jest kościół. To rzecz nieunikniona. Ruszyłem z muzeum pod górę na
łagodne zbocze i jeszcze raz kościół wyłonił się przede mną. Dom Boży, jak wie-
le innych, z wieżyczką w kształcie cebuli. Poszedłem dalej na wschód i trafiłem
na Gebetstrasse. Była to uliczka stara , jak powiedział Judasz, cicha, między
dwoma rzędami staroświeckich domów o wystających szczytach i gdzieniegdzie
z oknami narożnymi. Wkrótce zostawiłem te domy za sobą, ale jezdnia bruko-
wana kocimi łbami ciągnęła się jeszcze na pewnej nie zabudowanej przestrzeni.
Doszedłem tak do równiny bez drzew, bez krzaków, bez żadnej roślinności. Tu
musiały być owe doły zarazy.
Ponury plac mierzył jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt jardów długości
i trzydzieści jardów szerokości. Pokryto go żwirem, prawdopodobnie natychmiast
po ustąpieniu zarazy, i odtąd już utrzymywano w porządku tę schludną nawierzch-
nię. Nie wiedziałem, jak gruba jest warstwa żwiru, ale czułem ją twardą pod sto-
pami, i przechodząc tamtędy doznawałem niesamowitego wrażenia.
Dawno, przed wiekami, mężczyzni z Friedheim wykopali tutaj rów. Z pewno-
ścią wykopali go dopiero wtedy, gdy zaraza ogarnęła ich miasteczko i gdy stało
się to konieczne. Wielu z kopiących pewnie zmarło wskutek zarazy przed ukoń-
czeniem tej pracy i zwłoki ich wrzucone zostały do wykopywanego przez nich
samych rowu.
50
Stojąc na żwirze, wyobrażałem to sobie. Zmarłych zabierano z miasteczka
w nocy. Płonęły i dymiły pochodnie, i możliwe, że nad rowem albo w samym ro-
wie paliło się ognisko. Ludzie w siedemnastym wieku wierzyli, że Czarna Zmierć
unika ognia, że nie zbliży się, jeżeli ogień będzie należycie podsycany. Więc mu-
siało być ognisko, żeby zatrzymać zarazę na tym cmentarzu jej ofiar, nie dać jej
wrócić do Friedheim.
Wprost widziałem te sceny. Za żwirem był bardzo stary, niski murek, sta-
nowiący ogrodzenie z tamtej strony. Czas i opady w ciągu setek lat zniszczyły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]