[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Huberathusa o niezdarności i niemożności rządnego lotu zadając. Tak się ustawiła przy tym, że leżący
śmiałek tuż przed jej pyskiem się znalazł. Tyle miał przytomności skołatany upadkiem rycerz, by się
jeszcze pod wielką tarczą schować, nogi podkurczywszy i głowę niczym ślimak w skorupę wciągnąwszy.
Bowiem w owym momencie z rozdziawionego pyska smoka ogień wytrysnął. Ogarnął płomieniem mego
pana oraz jego wierzchowca i trwał, trwał a trwał...
Dobrze ponad pół pacierza minęło, nim smok przypiekać nieszczęsnego przestał. Zaraz też, niewiele
czekając, następny równie wielki płomień z siebie dobył. A trza jeszcze rzec, iż pod bardzo silny wiatr
smok ział, znów pokazując, jak ulotne i niemiarodajne są mądrości zawarte w uczonej księdze.
Potem zgrabnie na ziemi siadłszy, potwór jednym kęsem dobrze już przypieczonego konia
pożarł i ku rycerzowi się zwrócił. Ten żywy jeszcze był, bo ręką ruszył dowód dając, iż
prawdziwie przedni pancerz płatnerz przygotował. Czując, że moja dusza ku ziemi z przerażenia
spływa, patrzyłem jak nieszczęśnika smoczysko w szczęki porwało. Jednakowoż, z jakiejś
nieznanej mi przyczyny, zaraz rycerza wypuściło, po czym dokładnie leżącego obwąchało i łeb
prędko cofnęło.
Nie wiem, jak by się przygoda nasza skończyła, gdyby nie cni pasterze, co w owej chwili stado owiec a
krów na żer potworowi przygnali. Natychmiast smok o mym nieszczęsnym panu
zapomniał ku owym smakowitościom spojrzenie i kroki kierując. Zatem zaraz poskoczyłem tam,
gdzie wypalona ziemia jeszcze stopy parzyła, pana swego chwyciłem i przy pomocy dobrych
ludzi przez siodło przerzucić zdołałem. Gdyśmy zaś zmierzali ku miastu, minąłem szewca owego, co go
onegdaj mój rycerz w zamkowym korytarzu spostponował. Zmierzał ku błoniom dzierżąc pod pachą
jeszcze bodaj gorzej niż uprzednio cuchnącego barana. Obrzucił nas jeno drwiącym spojrzeniem wciąż
jeszcze zapuchniętych i podfioletowionych oczu, po czym w swoją stronę z jasnym i pełnym wiary
uśmiechem ruszył.
Trzy dni kowal rozkuwał zapieczoną od ognia i pogiętą zbroję rycerza Strzegoni. Trzy dni
huczały w kuzni młoty i tyleż czasu krzyczał w udręce mój nieszczęsny pan, rozciągnięty na
dębowej ławie jak na kowadle.
Gdy zaś go wreszcie ze skorup potrzaskanych wydobyto, nie mieszkając o konia zawołał i
galopem za bramy miasta ruszył.
- Wszystkie koszta mi zwróci, niegodziwiec - wrzeszczał jak wicher pędząc. - Niech go jeno
dopadnę! Za wszystko zapłaci!
Ja zasię jako niewolny wyrobnik u mistrza płatnerskiego ostać aż do odpracowania pańskiego
długu musiałem.
Myliłby się zaś ten, kto by sądził, iż gniew rycerza Strzygniewa przeciw smokowi był
skierowany. Nic błędniejszego. Wziął bowiem przed się szlachetny Strzegonia owego mędrca,
Marcusa Sanctusa Huberathusa, odnalezć, by na nim pomstę za wstyd swój i ruinę wywrzeć.
Ja zaś z utęsknieniem czekam aż zdołam dług pana mego uczciwie odrobić i wtedy za nim
pojechać zamierzam. Bowiem sam pragnę wielce uczonego autora traktatu odnalezć i od siebie
razów kilka mu dołożyć. Pocieszenie jedno w udręce, iż przynajmniej smok okrutny podejść się
sprytowi człeka z gminu nie pozwolił. Nie jeno wypchanego trutką barana, ale i durnego szewca
zeżarł, nawet się raz nie zakrztusiwszy.
I tak sobie mniemam, iż słuszną karą dla Marcusa Sanctusa Huberathusa byłoby do grodu go
przywlec i bestii do oczu dostawić, by ujrzał co warte jego uczoności nim następną księgę ku
zbudowaniu potomnych napisać zechce.
2004 r.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]