[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się w kolekcjonowanie oskarżeń, które można by mu przedstawić.
Wymuszenie przejęcia dowództwa od starszego stopniem, przy
wykorzystaniu jego chwilowej niedyspozycji i zastosowaniu
przemocy fizycznej; nieudzielenie należytej pomocy rannemu
dowódcy, co stało się bezpośrednią przyczyną jego śmierci;
wprowadzenie w błąd oficera dyżurnego co do charakteru zdarzenia
przez złożenie niewłaściwego meldunku; niezapobieżenie ucieczce
z warty dwóch szeregowych, jakkolwiek jeden z nich oznajmił
otwarcie swój zamiar oskarżonemu, w chwili, gdy ten samowolnie i
bezprawnie pełnił obowiązki dowódcy warty.
Tego postanowiono się trzymać po tej pierwszej, nocnej
turze przesłuchań. Potem, od następnego dnia, przez długie
tygodnie trwać miało na brygadzie starcie dwóch potężnych woli:
pułkownika Czachorskiego z jednej, a kierującego komisją WSW
majora Brony z drugiej strony. Major Brona przyjechał do
Węgorzewa ze swoją wersją wydarzeń, którą potem uparcie starał
się przeforsować: podwójna dezercja wskazywała mu jednoznacznie
na przeprowadzony z premedytacją zamach na podoficera, zapewne
połączony z rabunkiem. Na takie załatwienie sprawy oczywiście
dowódca brygady nie mógł pozwolić, i miał w ręku silne atuty.
Wprawdzie lawina kontroli, jaka spadła potem na Park Magazynowy
ujawniła w nim obfitość wszelkiego rodzaju braków, w tym
niektóre datujące się jeszcze z czasów marszałka Spychalskiego,
ale nie brakowało akurat niczego takiego, co mogli by po zabiciu
Gicy wynieść dezerterujący Ociec z Kargulem. Ten pierwszy, na
dodatek, przed opuszczeniem warty oddał broń i prawie cały
ekwipunek. W żaden też sposób nie mógł major Brona obalić
lekarskiego orzeczenia o niepoczytalności Chlaptuska. Z każdym
dniem długiego śledztwa górę brała zaimprowizowana przez Rambo
teoria fenomenu fizyczno-przyrodniczego i spowodowanej nim
paniki wśród wartowników, której skutki spotęgowało ze wszech
miar naganne postępowanie Gorga.
I oczywiście, koronnym argumentem na rzecz tej tezy zdołano
także uczynić to, jak zakończyła się nasza alarmowa warta. To,
co stało się pomiędzy pozostawieniem nas przez Rambo na
posterunku VI a świtem.
Patrzyliśmy w milczeniu za odchodzącymi, aż zniknęli w
mroku. Milczeliśmy nie dlatego, by nie było o czym gadać. Było.
Tylko jakoś nikt nie potrafił znalezć dobrych słów, żeby zacząć.
Znalazł je w końcu człowiek, który dzielił z Tytusem
przydział na szóstkę, doktorant filozofii o przezwisku Dziewica.
- A tam się naprawdę ziemia rusza, i takiego wała - rozprawił
się zwięzle z poręczną frazą o fizyczno-przyrodniczym fenomenie.
Wszyscy wpatrywaliśmy się przez siatkę ogrodzenia w czerń
lasu, ale nawet jeśli cokolwiek się tam działo, z tego miejsca
nic nie mogliśmy dostrzec. Poświata jarzeniówek, bijąca od
strony magazynów, choć dawała nikłe poczucie bezpieczeństwa -
dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że podświadomie
skupiliśmy się całą czwórką w plamie światła - zarazem
utrudniała sięgnięcie wzrokiem w ciemność, poza zatrzymującą ją,
poprzerastaną trawą i powojem, drucianą siatkę.
- A co by tutaj właściwie mogło wylezć? - podjął Słoniu, z
pozoru od rzeczy, ale wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi.
- Trup! - oznajmił Tytus, wysilając się na sztuczny,
teatralny ton, jakby chciał zostawić sobie furtkę, w razie czego
udać, że przecież tylko się wygłupiał.
Ale nie żartował. Dało się to poznać po głosie.
- Naprawdę cię to bawi, Tytus? - zapytałem, z trudem
panując nad swym głosem. Wiedziałem, kim są ci, którzy się tam
zwoływali, a ściślej - coś we mnie to wiedziało, ale mój umysł
wciąż jeszcze bronił się z całych sił przed przyjęciem tej
wiedzy i pogodzeniem się z nią.
- Cholera, nie - przyznał się po dłuższej chwili.
- To robi wrażenie, ta ruszająca się ziemia, pewnie. Ale nie
aż takie, żeby na jej widok zwariować ze strachu i walić z
kałasza na oślep, do każdego, kto się zbliża - podjął Dziewica.
- A ten tam Kargul, myślisz, że co się z nim stało?
- Może wpadł w jakąś dziurę? Złamał sobie nogę albo coś, i po
ciemku go nie można znalezć?
- A, żeś mnie uspokoił! Uff! Pewnie, po prostu wpadł w
dziurę, razem z budką wartowniczą i kawałem ścieżki. Takie
kontrolne trzęsienie ziemi, na suwalszczyznie normalka.
- A skąd by tu się wziął taki trup? - ciągnął po chwili
milczenia. - Przecież tu tylko las i las, żadnego cmentarza aż
do ruskich.
Otworzyłem usta, wciąż jeszcze niezdecydowany, czy
powiedzieć to na głos.
- Idz do diabła, pogadajmy o czym innym - zaproponował Tytus.
- Szlag!
- Co?
- Zapałki! Przemokły na durch! Ma ktoś ogień?
Zapaliliśmy, chowając papierosy przed wiatrem w zgrabiałych
dłoniach. Tym samym daliśmy Słoniowi okazję do udowodnienia, że
co do niego, Rambo miał przynajmniej częściowo rację - znaczy,
że jeśli nawet bał się duchów, to w każdym razie mniej, niż
swojego dowódcy.
- Chłopaki, dajcie spokój - odezwał się, jak to on, niby to
ot tak tylko. - On może zaraz przyjść...
- Oż, przymknij się, trzęsikiblu! A w ogóle, jakby ci się nie
zebrało z niego nabijać, to byśmy sobie teraz spokojnie grzali
tyłki na wartowni! Jaki jest, a coś zameldować musiał, nie?
- Ja?! Nabijać? - oczy Słonia za grubymi szkłami były pełne
tak niekłamanego zdumienia, że w innym nastroju pewnie bym się
zaśmiał.
- A ty wiesz, Perszing - przypomniało się Dziewicy - że tutaj
na wartowni są "Kroniki Marsjanskie" Bradbury'ego? Paranoja,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]