[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bainesa, zakryła usta ręką, chichocząc ze złośliwego podniecenia.
- Och - powiedziała - gdybyś tylko wiedział. Ale nie mogę ci tego powiedzieć.
Jest jeszcze jedno nazwisko, które powinieneś zapamiętać - pomyślała. - Gabriel
Baines . Zastanawiała się, jak poszedł jego plan, by poskromić doktor Rittersdorf, uwodząc
ją. Miała przeczucie, że się nie udał. Ale dla Gabriela mogła to być - może nawet jeszcze była
- świetna zabawa. Teraz już jednak było po wszystkim, bo przyjechał pan Rittersdorf.
- Jak się nazywałeś, kiedy byłeś tu przedtem? - zapytała.
Chuck spojrzał na nią.
- Myślisz, że zmieniłem...
- Byłeś kimś innym. - Musiało tak być, inaczej by go pamiętała. I rozpoznałaby go
teraz.
Po krótkiej chwili odpowiedział:
- Powiedzmy po prostu, że byłem tu, spotkałem cię, potem wróciłem na Terrę i teraz
jestem z powrotem. - Spiorunował ją spojrzeniem, jakby to była jej wina. Zasadził ostatnią
kulkę, podniósł puste pudełko i małą szufelkę i ruszył w kierunku statku.
- Czy galaretniaki przejmą teraz nasz księżyc? - zapytała Annette, idąc za nim.
Wydawało się jej, że to może być część terrańskiego planu podboju. Ale ten pomysł nie
brzmiał dobrze; mężczyzna miał wszelkie cechy człowieka pracującego ukradkiem i w
samotności. To raczej było podobne do działań Pare.
- Mogło być gorzej - odparł lakonicznie Rittersdorf. Zniknął we wnętrzu statku. Po
krótkim wahaniu Annette podążyła za nim, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem.
W środku, na jednej z półek leżał jej pistolet (położyła go tam, gdy nalewała wodę do
zbiornika). Chuck podniósł broń, sprawdził ją, a potem odwrócił się do kobiety z dziwnym
wyrazem twarzy, niemal grymasem.
- Twój?
- No... - odparła zawstydzona. Wyciągnęła rękę w nadziei, że go jej odda. Ale nie
zrobił tego. - Proszę cię - powiedziała. - Jest mój, zostawiłam go tutaj, kiedy ci pomagałam.
Wiesz o tym.
Przez bardzo długą chwilę przyglądał się jej, a potem podał jej pistolet.
- Dziękuję. - Poczuła wdzięczność. - Będę o tym pamiętać.
- Zamierzasz tym uratować księżyc? - Teraz Rittersdorf też się uśmiechnął.
Pomyślała, że nie wyglądał zle, gdyby nie gorączkowy, przygnębiony wyraz twarzy i
liczne zmarszczki. Ale jego oczy miały kolor czystego błękitu. Mógł mieć trochę ponad
trzydziestkę. Nie był taki stary, ale jednak na pewno starszy od niej. Uśmiech miał nieco
bolesny, jakby sobie nie dawał rady... Zamyśliła się. Sprawiał wrażenie, jakby szczęście,
nawet chwilowe, było dla niego czymś trudnym, czymś niemal obcym. Był, może jak Dino
Watters, nierozerwalnie związany ze smutkiem. Zrobiło jej się go żal.
Trudno żyć z taką dolegliwością - pomyślała. - O wiele bardziej, niż ze wszystkimi
innymi .
- Nie sądzę, że możemy uratować ten księżyc - odparła. - Chciałam tylko obronić
siebie. Znasz naszą sytuację, prawda? My...
Nagle w jej głowie zaskrzeczał wyrazny głos:
- Panie Rittersdorf... - ścichł, a potem powrócił jak bełkot radia kwarcowego - ...mądra
rzecz. Widzę, że Joan... - Umilkł.
- Na Boga, co to? - zapytała przerażona Annette.
- Galaretniak. Jeden z nich. Nie wiem, który. - W głosie Chucka brzmiała ogromna
ulga. - Zachowuje ciągłość! - wrzasnął do niej, jakby była co najmniej kilometr od niego. -
Wrócił! I co pani na to, panno Golding? Proszę coś powiedzieć! - Chwycił ją nagle za ręce i
obrócił w tanecznym kółku z dziecinną radością. - Proszę coś powiedzieć, panno Golding!
- Cieszę się - rzekła Annette, pełna szacunku - widząc cię takiego szczęśliwego.
Powinieneś być wesoły najczęściej, jak to możliwe. Oczywiście nie wiem, co się stało. W
każdym razie... - Uwolniła swoją rękę. - Wiem, że na to zasługujesz, cokolwiek by to było.
Coś za nią się poruszyło. Obróciła się i przy drzwiach statku zobaczyła żółtą falującą
bryłkę, przesuwającą się powoli naprzód. Więc to tak wygląda - pomyślała - w końcowym
stadium . Zaparło jej dech w piersiach. Cofnęła się; nie ze strachu, lecz z odrazy. To musiał
być jakiś cud, że tak szybko się rozwinęły. A teraz, jak sobie przypomniała, będą już takie
przez całe życie, dopóki ich nie zabije zbyt zimny lub zbyt gorący klimat czy susza. A w
końcu wydalą zarodki i cykl się powtórzy.
Za pierwszym galaretniakiem do wnętrza statku wszedł drugi, a potem następny.
- Który jest tobą, Lordzie Running Clam? - zapytał przestraszony Chuck.
Przez głowę Annette przeleciała seria myśli:
- Jest taki zwyczaj, iż pierworodny przyjmuje formalnie imię rodzica. Ale właściwie
nie ma specjalnej różnicy. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy Lordami Running Clam, w
pewnym sensie żaden z nas nim nie jest. Ja, jako pierwszy, przejmę jego imię, reszta wymyśli
sobie nowe imiona, które ich zadowolą. Mam przeczucie, że będziemy dobrze funkcjonować i
rozwijać się na tym księżycu. Atmosfera, wilgotność i siła ciążenia powinny nam
odpowiadać. Pomogłeś urozmaicić naszą lokalizację; wywiozłeś nas ponad... pozwól, niech
obliczę... trzy lata świetlne od naszego zródła. Dziękujemy ci. - I dodał (a raczej dodali): -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]