[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sobota, samo południe - powinnam się była domyślić, że niebawem stanie się coś niedobrego,
szczególnie że na dodatek w automacie pozostało osiemnaście minut opłaconych przez
poprzedniego użytkownika. Znalezienie miejsca było wydarzeniem tak niezwykłym, że nie
zwróciłam uwagi na fakt, że stojący na lewo ode mnie samochód ustawiony jest bardzo
krzywo.
Miał rejestrację z innego stanu, gdzie widać nie przywiązuje się takiej wagi do
przepisów jak w naszym Vermoncie. Wsunęłam się ostrożnie na uszczuplone miejsce, co
wywołało jedynie cichy zgrzyt metalu ocierającego się o metal. Pomyślałam sobie, że trzeba
będzie wysiąść przez prawe drzwi.
- Jejku - odezwał się Laurie. - Chyba się o niego otarłaś.
- To przez Beekmana - powiedziałam zgrzytając zębami. - To on skręcił zanadto w
lewo.
- Hej - zwrócił się Laurie do Beekmana - uważaj, co robisz, stary, dobrze?
- Ecie-pecie - potwierdził pan Beekman, co oznacza w swobodnym przekładzie: proszę
mnie pochwalić za zupełnie niezwykłe osiągnięcia przekraczające wszystko, co dotychczas
zdziałałem w tej dziedzinie. Jest to istotny i raczej niezwykły wyczyn; godny osobnika
znacznie starszego ode mnie.
- Ecie-pecie pecie - powtórzył uprzejmym tonem.
Kiedy szliśmy tak całą piątką w kierunku sklepu, stanowiliśmy niewątpliwie portret
sympatycznej rodziny. Z pomocą Laurie'ego i nie bez większego wysiłku udało mi się
otworzyć tylne drzwi naszego kombi, wyciągnąć spacerowy wózek Beekmana. Beekman po
stosunkowo krótkiej walce zgodził się umieścić nogi po dwóch stronach osi i siedział teraz
dumnie wyprostowany kłaniając się na lewo i prawo. Laurie i Jannie odbyli małą konferencję
na temat tego, które z nich będzie pchało wózek, wreszcie zawarli kompromis i pchali go na
spółkę, każde jedną ręką. Sally szła tuż przed wózkiem, tak że przy każdym kroku dostawała
kołem w kostkę. Za każdym też razem krzyczała: - Hej! - na co Laurie odpowiadał: - Uważaj,
jak chodzisz, głupia! - a Beekman powtarzał swoje: - Ecie-pecie.
Ja szłam w odległości dwóch kroków za dziećmi przyciskając do piersi torebkę z
pieniędzmi i usiłując zaplanować wtorkową kolację. W mojej torebce znajdowały się trzy
pojedyncze banknoty dolarowe i dwadzieścia sześć centów oraz czek na pięćdziesiąt dolarów
wycyganiony tegoż ranka od męża za pomocą szeregu silnych argumentów i płaczliwego
opisu losu jego przymierających głodem dzieci.
Weszliśmy do pierwszego supermarketu. Mimo zakazu zabraliśmy ze sobą Beekmana w
wózeczku. Postanowiłam w dowód zaufania do sklepu zrealizować czek w kasie. Okazało się,
że kierownik jest na kawie, ale jego zastępca, młody człowiek, niewielkiego wzrostu jasny
blondyn, wypłacił mi moje pięćdziesiąt dolarów w pięciu dziesięciodolarowych banknotach.
- Proszę przeliczyć - powiedział. Rzuciłam na nie nieuważnym okiem. Trochę
przeszkadzały mi w tym karczochy, które kupiłam, mimo że jest to o tej porze roku
ekstrawagancja, ale co robić, skoro obydwie z Jannie przepadamy za nimi.
- Dobra, dobra - powiedziałam.
Wsunęłam cztery dziesięciodolarówki do torebki, w której znajdowało się ponadto trzy
dolary i dwadzieścia sześć centów.
Stanęłam w kolejce do kawy, a potem do kasy w asyście Laurie'ego, Jannie, Sally i
Beekmana w wózeczku. Podałam kasjerce banknot dziesięciodolarowy, żeby zapłacić za
karczochy, puszkę krewetek, kawę i paczkę herbatników, którą, jak się okazało, Beekman
ściągnął w przejezdzie z jednej z półek. Okazało się też, że karczochy, które jeszcze bardzo
niedawno kosztowały dwadzieścia, a może nawet tylko siedemnaście centów, podskoczyły do
trzydziestu pięciu centów. Zaprotestowałam energicznie, zatrzymując tym samym długą
kolejkę, która zdążyła się za mną uformować. Kierownik, który powrócił po wypiciu kawy,
zajął, z niezrozumiałych względów, stanowisko kasjerki. Zagroziłam mu, że nie kupię jego
karczochów, ale pójdę do konkurencji, gdzie, jak wiedziałam i jak wiedział również
kierownik, karczochy nigdy nie są całkiem świeże. Kierownik, człowiek nietaktowny, a tym
samym nie nadający się na swoje stanowisko, oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu.
Oświadczyłam więc, że karczochów nie kupuję, kierownik odpowiedział, że jest mu to
zupełnie obojętne i że nikt mnie do tego nie zmusza. Powiedziałam mu, że kiedy byłam małą
dziewczynką w Kalifornii, karczochy były bez porównania większe i płaciło się centa za dwie
sztuki. Wreszcie, kiedy dzieci zaczęły mnie ciągnąć za poły, a ludzie za mną mamrotać, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •