[ Pobierz całość w formacie PDF ]

właściwie nie różnią się od tych nagradzanych zwykle przez Akademię?
Przy tych słowach wzrok poety spochmurniał, a usta zacisnęły się
w wąską, cienką kreskę. Wyciągnął z kieszeni nóż w brudnej pochwie,
wydobył go do połowy i położył palec na odsłoniętym ostrzu.
 Jak głęboko zniesiesz zimną stal?
 yle mnie zrozumiałeś.  Martin położył mu uspokajająco rękę na
ramieniu.  Uwielbiam twoje wiersze. Tylko nie dostrzegam związku
między nimi a twoim życiem wewnętrznym, takim, jakie przed chwilą
opisałeś...
Poeta uśmiechnął się.
 To zabawne usłyszeć, że uwielbiasz moje wiersze. Te, które dotąd
opublikowałem, są mianowicie szmirą. Nadają się dla plebsu. Zobacz...
Wyciągnął z kieszeni gazetowy wycinek, recenzję swojego ostatniego
tomiku podpisaną znanym nazwiskiem. Renomowany krytyk wyrażał
łagodne zastrzeżenia, że w niektórych wierszach nie udało się uniknąć
drobnego nalotu sensualizmu, który robił nie najlepsze wrażenie. Za to
w innych poeta trafił w czystsze tony, co znakomicie rokowało na
przyszłość.
 Aha, całkiem pozytywnie  stwierdził Martin po przeczytaniu.
 Pozytywnie?  Poeta znowu kurczowo chwycił za tę kieszeń,
w której znajdował się nóż.  Pozytywnie, mówisz? Czy ktoś taki jak on
nie powinien padać na kolana przed najlichszym z moich wierszy?
 Owszem  przyznał Martin  oczywiście, no ale skoro nie przyjęło
się, żeby starsi wykonywali takie oto gesty wobec młodszych...
Poeta zamilkł, napił się chartreuse i milczał dalej.
Martin też wypił. Mocny zielony trunek palił w podniebienie, docierał
do mózgu. I znów pojawiła się kobieta z przedpołudnia, ta, która szła
uśmiechnięta w promieniach słońca. Spała teraz może, śniła, pogrążała
się w marzeniach sennych? Czy też przewracała się bezsennie na łóżku,
tęskniąc za mężczyzną?
A gdyby do niej napisał? Aatwo mógł ustalić, jak się nazywa. Nie.
Pokazałaby tylko list przyjaciółkom, a one zaśmiewałyby się
i chichotały...
Kawiarnia była niemal pusta. Jedynie w odległym kącie siedział jakiś
stały bywalec zasłonięty gazetą. W lustrze na ścianie odbijał się starszy
dżentelmen z siwymi bokobrodami i czerwoną jedwabną chusteczką
wystającą z kieszonki na piersi. Patrzył spokojnym, poważnym
wzrokiem na bufetową. Tęgą, czerwoną i białą, czerwoną z natury, białą
od pudru, biust i łokcie oparła na bufecie, przypominała sfinksa.
Poeta wydał westchnienie. Martin spojrzał na niego  na dziecięcą
twarz pod rudobrodą maską zbójcy  pomyślał, że może go uraził,
i odczuł potrzebę powiedzenia mu czegoś miłego.
 Wiesz co, gdybyś zgolił brodę, z pewnością wyglądałbyś jak
żałosny mnich.
Poeta rozpromienił się.
 Może masz rację  przyznał, szukając wzrokiem swojego odbicia
w lustrze.  Prawdę mówiąc, napisałem kilka wierszy o katolickim
wydzwięku. Powinieneś kiedyś przeczytać moje wiersze, te prawdziwe,
niedrukowane.
 Zgoda  powiedział Martin  gdzie mieszkasz?
Poeta wyjaśnił, że nigdzie nie mieszka. Od trzech tygodni nie miał
swego lokum, zresztą żadnego nie potrzebował. Wiersze pisywał przy
kawiarnianym stoliku, a sypiał u dziewcząt, u jednej z nich miał swój
pasiasty, zielony sakwojaż, w którym trzymał swe odpinane kołnierzyki,
poezje Verlaine a i własne manuskrypty.
Na Martinie zrobiło to duże wrażenie, ale nie znalazł słów, by
wyrazić swoje odczucia, i ponownie milczenie zaległo między tą
dwójką, którą przypadek zetknął na skrzyżowaniu ulic.
Wybiła dwunasta, płomień gazu zmniejszono o połowę, a poeta
poczuł nadchodzące wraz z ciemnością natchnienie i zaczął na stoliku
pisać wiersz.
Martin życzył dobrej nocy.
Na Stureplan było biało i pusto. Znieg przestał padać, wzeszedł
księżyc i panował jeszcze sroższy mróz. Na wschód otwierała się nowa
ulica pozbawiona domów, jak duża dziura w ścianie. Po zachodniej
stronie skupiły się w księżycowej poświacie zaśnieżone rudery
i murowane budynki, a na jednej z ulic grzechu, które tamtędy
przemykały, rozbrzmiał kobiecy śmiech i trzask otwieranej, a potem
zamykanej bramy.
X
Było pózno, kiedy Martin dotarł do domu; choć śmiertelnie
zmęczony, nie mógł jednak zasnąć. Czarne ćmy latały mu przed oczyma,
myśli i rytmy napływały, gdy tak leżał, wpatrując się w ciemność. Usiadł
na łóżku i ponownie zapalił lampkę na nocnym stoliku, na którym
zawsze miał pod ręką papier i pióro. Nie czuł rozgorączkowania ani
podniecenia, jedynie głębokie zmęczenie, dokuczliwe, ale nie
zwodnicze; widział wyraznie, w którym miejscu myśl zawodzi
i potrzebuje wsparcia rytmu, melodii; zmieniał, wygładzał, aż w końcu
powstał wiersz.
O Ty na wysokościach,
co jesteś głuchy i niemy!
O Ty na wysokościach,
co prawą obejmujesz dłonią
pachnący i zdrowy
Dobra owoc,
a lewą ręką miażdżysz
robaczywe gniazdo Zła,
ciężkie od trującego odoru,
z równą rozkoszą!
O Ty na wysokościach,
którego wzrok zmętniał
od pustki kosmosu 
do Ciebie zanoszę modlitwę.
Modlitwę, tę jedną,
której nie usłyszysz
i nie wysłuchasz: naucz mnie,
naucz mnie zapomnieć,
że spojrzałem Ci w oczy.
Zważ,
że w młodości
sam stworzyłem sobie boga
na własne podobieństwo,
ciepłego boga, który żył i walczył,
i wyruszyłem któregoś dnia,
by go szukać na ziemi i na niebie.
Nie jego odnalazłem,
lecz Ciebie.
Nie boga życia,
lecz śmierci, pod maską życia ukrytego.
Odbierz mi wspomnienie Twego widoku,
Okrutniku! To wspomnienie
jest jak podstępna choroba,
jak robak, który podgryza
korzeń drzewa mojego życia.
Wiem dobrze,
że z każdym zmarnowanym rokiem,
każdym dniem, co próżnie przemija,
on wgryza się głębiej, bliżej rdzenia.
Gryzie i szarpie
wszystko to, co we mnie ludzkie
i szlachetne,
wszystko to, dzięki czemu mam odwagę,
co jest mą wolą
i czynem,
i nie oszczędza
cudownego duszy kruchego zegara,
który wskazuje Dobro i Zło.
Powiedz, o Ty na wysokościach,
czy taka jest Twoja woła,
by stworzyć mnie od nowa
na własne podobieństwo?
Czy tak należy rozumieć Słowo:
Ten, co ujrzał Boga, umrzeć musi?
Okrutniku,
nie wahasz się zarażać
mnie, dziecko ludzkości
twym boskim kalectwem?
XI [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •