[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zarośla, tworząc na dalekiej przestrzeni łąk pas, zataczający półkola. Za rzeką, na
nieznacznym wzgórzu piaszczystym, zaczynał się las, sięgający aż owych wydmuchów nad
brzegiem Bugu. Maleńkie półwyspy, utworzone przez rzeczne zakręty, podobne były do
zacienionych bujną krzewiną samorodnych altanek. W jednej z takich siedział, plecami o
krzaki oparty, stary chłop - pastuch. Był to typowy Jadzwing-Polak: chudy, kościsty,
zgarbiony, o twarzy ściągłej, czarnej prawie, o ustach wąskich, zaciętych, brwiach zsuniętych.
Ubrany był w zgrzebny, na czerwono ufarbowany spancer, w takież spodnie, oberwane i
podarte, i słomiany kapelusz, spod którego zwieszały się siwe, długie i rzadkie włosy. Bose
29
nogi z zakrzywionymi i pozbijanymi palcami, z wypchniętymi w tył piętami, wyciągnął przed
siebie i tak był zatopiony w pracowite plecenie łapcia lipowego, że mię nie spostrzegł. Obok
niego leżał kancerek z kory olszowej, osadzony na długim kiju - do łowienia raków.
- A co to majstrujesz, stary? -zawołałem pochylając się nad nim.
Szybko podniósł głowę i łypiąc zabawnie oczami wpatrywał się we mnie.
- Widzicie przecie, panulu, bydło pasę, raki łowię, taj łapeć plotę... - odpowiedział po
chwili starczym, zdławionym głosem, lecz tą polszczyzną śpiewną, czystą i piękną, jaką
mówi lud pochodzenia jadzwingo-polskiego tamtych okolic.
- A cóż, raki ci się łowią?
- On by się i łowił, rak bestyja, po deszczu; ta, widzisz, żaby tej paskudnej nagnać nie
mogę. Taka mądra i żaba nastała: po tej stronie, gdzie bydło chodzi, po pastwisku nie siedzi,
po trawie skacze, a trawy maścić grzech - bogata trawa jaka!
Mówiąc to, wpatrywał się we mnie uparcie, zawzięcie, jakoś chytrze i nieufnie. Gdzieś tę
twarz, za lat dziecięcych zapewne, widziałem, lecz gdzie i kiedy, usiłowałem przypomnieć
daremnie. Zachowało ją nieświadome jakby myślenie - tę samą, z pałającymi posępnie
oczami. Wiedziałem jednak, że oczy te dawniej, wtedy - miały wyraz inny. Dzisiejsza ich
nieufność i szydercze wejrzenie przykrość i ból mi sprawiały.
- Gdzieś ja ciebie już widziałem, dziadu... Zezem spojrzał na mnie i rzekł:
- Dużo ja się po świecie tłukł, może mię gdzie i zaznałeś. A ty, panulu, skąd?
Nie odpowiadając zapytałem wymijająco: - Pastuchem jesteś - we dworze?
- Ni - gromadzkie bydło pasę. - Szmaciny na tobie liche...
- Dziadowskie. Dawno ja się z dziewkami kochać przestał prawie takie.
- Zasług u tej gromady pobierasz dużo?
- Zasług?... - zaśmiał się. - Przyodziewek mi dają. - I strawę?
- Gdzie zaś? Jagód to mało? Czerwona jagoda w lesie jest, malina się trafi - malina w
tutejszych miejscach duża, słodka, czernica będzie, dziad rośnie w jarze. Raków nałowię, w
wąglach napiekę... żywcem ich - ta tak się objem! Rybka, płoteczka biała na śpilkę się łapie,
śliw się pod kamykami pluskają, tłuste jak wieprzki.
Zapalając się coraz bardziej, prawił:
- Ej - o jednym ja tu kaczym gniezdzie wiem -duże kaczki, krzyżówki. Jak klapaki
wyrosną, jak w pałach będą, rękami pobiorę, łby poukręcam, w glinę każde z osobna zalepię,
w wągle te kule pokładę - pałek skubać nie trzeba, bo do gliny przyschną, a jadło jakie - ha!
Kiedy to mówili i oczy mu się zaśmiały łagodnie, przypomniałem sobie wszystko.
30
- Toż ty z Pratulina!
Chłopu dolna warga drgnęła i oczy dziko błysnęły.
- Z Pratulina? - zapytał przewlekle: - A tobie na co, skąd ja?
- Ja ciebie widziałem dawno, jak zbrodnia była. Patrzył mi teraz w oczy surowo,
pokaszlując z cicha.
- Tyś miał dużą kolonię, bogatym byłeś chłopem; sołtysem pamiętam...
- Coś ja nie przypomnę... dawny to czas - szeptał jakby do siebie szyderczo. - Dawny to
czas... ja teraz russki mużyk, prawosławny...
- A cóż, na pastuchy zeszedłeś? Gdzież grunt? Przepiłeś czy jak?
- Grunt? - mówił zamyślony, patykiem uderzając w ziemię. - Ja i żonkę przepiłem, i dwoje
dzieci. Chłopiec jeden był u mnie rześki jak ten zrebiec, drugi maleńki, maleńki... Do Pana
Jezusa ja ich przepił; wziął unie oddaje - he - he...
- Wywiezli?
- Coś ty na mnie ustygujesz, panulu - Moskalik ty może jaki, powiatowy może - a?
- Nie, bracie...
Popatrzył na mnie - i sposępniała nagle ta twarz zimna i skrzepła, milcząca głucho, niby
pole nagiego gruntu - jakby na nią cień padł znienacka.
- Pod serce ty mnie gryziesz, pod serce... - mówił kołysząc głową. - Ot ja sołtys, ot ja
włościjan, ot ja mądry gospodarz, piśmienny człowiek - gromadzkie bydło pasam, w
gałganach chodzę, strawy ciepłej nie mam - ot jak... A żonka w stepie po prośbie chodzi, a na
synki moje cudzy człowiek pluje - ot jak... U mnie żyto rosło kłosiste, wysokie, u mnie
bułanki dwa rżały, u mnie krów pięć, u mnie... hej! - Moskaliki, wy Moskaliki!... Mówiłem
mu o Chrystusie miłosiernym, co łzy nędzarzów w sercu trzyma, co krzywdy wszystkie
pamięta, co karał będzie barbarzyńcę...
Słuchali mnie uważnie, ze ściągniętymi brwiami, głową potakiwał - aż nagle przerwał:
- Miód u ciebie w uściech jak u księdza. Młodziuteńki ty... A ja, widzisz, stary, dawno ja to
już słyszałem, dawno... Służył ja Jemu wiernie - temu Panu Jezusowi - a na mnie on nie
wejrzał, a na cały naród chłopski nie wejrzał, w rękę oprawców nas wydał. A służył ja Jemu
wiernie, nie gębą - ot jak!
Gwałtownym ruchem rozerwał tasiemkę koszuli pod szyją i obnażył ramię i plecy
poszarpane w szwach, w bliznach, w śladach ran ohydnych. Z oczu mu strzelił dziki blask,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]