[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podmuchy wiatru podnosiły mu nad czołem kosmyk posiwiałych włosów.
- Bo ja wjem...? - zawahał się. - Wjele takich.
- Miał bardzo białe zęby. I duże. Mocno rozwinięte kły. To raczej rzadko spotykane.
Pamiętam coś jeszcze. Blizna. Miał bliznę tutaj - Hel przesunęła palcem pionowo po brzuchu. -
Taką wąską i równą. Po operacji.
Mężczyzna zaśmiał się, nie otwierając ust. Popatrzył na Hel z dobrotliwym wyrazem twarzy,
jakim można obdarzyć kobietę szukającą niewiernego kochanka.
- Opatszany ze wszytkich stron?...- mruknął. Nagle jednak jego uśmiech zamarł.
- Ale...Tosz wjem! Welf! To Welf!
- Gdzie...!? Gdzie go znajdę!? - zawołała Hel.
Monter pokręcił głową bezradnie.
- Ja tam nje pytam, na co tobje Welf, pani jenspektor, ano jedno powjem: nji ma go. Ze
dzjesienć dekad bendzie, jak odeszed.
- Jak...? - spytała ostatkiem tchu.
Przewodnik wskazał brodą krawędz.
- Wjela z niego nje było, jak go na dole zbjerali.
Stali, milcząc, przez długie minuty. Hel wtulała twarz w puszysty kołnierz okrycia, walcząc
z napływającymi do oczu łzami. Monter, zmieszany i zatroskany, to popatrywał na nią, to rozglądał
się dokoła, usiłując zaczepić na czymś wzrok.
- Możesz już wracać - powiedziała Hel. - Ja tu jeszcze trochę zostanę.
Chciała być sama.
- No to ja nazad, do roboty - mruknął przewodnik. - Pani jenspektor droge na dou najdzie?
Hel kiwnęła głową. Stary zręcznie zanurzył się w otworze zejścia. Podążyła ku krawędzi, a
potem wolnym, miarowym krokiem szła jej skrajem, bez jednej myśli w głowie. Ze Szczytu widać
było szmat świata. Ogromną, wolną przestrzeń, którą władały wszechobecne trawy i stworzenia
wśród nich żyjące. Z jednej strony horyzont ograniczało popielate pasmo dalekich gór. Z drugiej
zieleń spotykała się wprost z błękitną barwą nieba, a linię widnokręgu psuł tylko ciemny garb
innego, blizniaczego osiedla. Odległość sprawiała, że zdawało się małe jak pięść.
Obłoki nadpływały. Wypiętrzały się, rosły niczym wielkie, białe zwierzęta, zmieniające
kształty z każdą chwilą. To przypominały splatany kłąb nici, to znów zamieniały się w pulsujące
serce, by za moment stać się rozkładającym swe płatki, niesamowitym kwiatem. I zbliżały się. Hel
stała nieruchomo, położywszy dłonie na ramionach, wpatrzona w obłoczny spektakl. Chmury
skręcały się, formowały i nagle ujrzała w nich znajomą twarz Jasnowłosego - Welfa. Wynurzył się z
podniebnej piany rozczochrany i uśmiechnięty. Biały jak śnieg, a poza tym taki, jak go pamiętała -
chudy, półnagi, z rękawami kombinezonu zamotanymi wokół pasa.
- Patrz, jak pięknie! - usłyszała. - Monter chmurowodów! Budowniczy obłoków!
Przewodnik na ścieżkach po niebie!
Chichotał, zgarniał całe garście mgielnej bieli i rzucał w nią tymi nieważkimi pociskami, aż
Hel sama zaczęła się śmiać.
- Jak to jest?! - zawołała. - Co ty tam robisz?! To znowu sen?!
- Jeśli tak, to całe życie jest snem, dziewczyno! - odkrzyknął. - No, chodz do mnie!
- Jak?!
- Po chmurach!
- Spadnę!
Welf wyciągnął ku niej ramiona.
- Czyżby? Przecież twoje imię znaczy: Najlżejsza!
Zamknęła oczy i pobiegła naprzód.
Oniron w posępnym nastroju oglądał ciało znalezione przez robotników u stóp masywu
polis. Lewa strona twarzy kobiety była zmiażdżona od uderzenia w ziemię. Prawy policzek pozostał
nietknięty, jasny, nie zbrukany krwią i piachem. Niebieskie oko wpatrywało się martwym
spojrzeniem wprost w niebo. Oniron nie chciał myśleć o tym, co krył zielony kombinezon,
przesiąknięty czerwienią - już zakrzepłą. Wiedział, kim była ta dziewczyna. Nie znał jej twarzy,
lecz poznał ją po włosach i rękach - wąskich, arystokratycznych dłoniach, z malutką blizną na
grzbiecie lewej. Między ich palcami chwiały się długie pasemka trawy. Czy trawa wiedziała co się
stało?
- Pochowajcie ją tu, gdzie upadła - powiedział oniron. Potem odwrócił się i odszedł.
Przygarbiony, jakby raptem przygniotło go ogromne brzemię.
- Rozumiem - rzekł cicho sam do siebie.
Tej nocy śnił o płowowłosej dziewczynie w czerwieni Angeldów. Szła powoli korytarzem
Podniebia i uderzała rozłożoną dłonią w pasmo światłowodu. Za nią powstawał regularny wzór
czarnych odbić ręki.
- Nie, nie rozumiem - poprawił się oniron i westchnął smutno.
Następnego ranka u podnóża Termitepolis leżało następne ciało.
A wieczorem znaleziono jeszcze jedno.
Luty 1998
Ewa Białołęcka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •