[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wszystkie przesłuchania.
Unikałam rozgłosu. Nie robiłam sobie żadnych fotek w celach marketingowych. Kiedy
ogłoszono, że pojawię się na przesłuchaniach - a lista świadków zawsze była podawana
do wiadomości publicznej - część przybyłych zjawiła się tu po to, żeby zobaczyć, jak
wyglądam i zrobić kilka zdjęć dla czytelników. Czy spodziewali się zobaczyć kogoś takiego
jak ja? Byłam pewnie młodsza, niż sądzili: miałam dwadzieścia parę lat, byłam raczej
szczupła, miałam jasne włosy upięte w elegancki kok. I teraz trochę się bałam.
Zdecydowanie nie wyglądałam na stereotypową kobietę-wilkołaka: zmysłową, potworną
uwodzicielkę. Na kogoś, kto emanował seksem i grozbą. Nic z tych rzeczy.
Moje ciało dawało raczej inny komunikat:  No proszę, zaatakuj mnie. Jestem słaba i
bezbronna". Nie miałam ochoty nikomu tłumaczyć, a już na pewno nie komisji, jak
wygląda życie wśród wilkołaków; tego, że na każdego niebezpiecznego wilkołaka
wpisującego się w stereotypy przypadał przynajmniej tuzin takich, które najchętniej
czołgałyby się po ziemi. Ludzie, którzy sądzili, że zobaczą potwora, musieli być
zszokowani.
Mój problem polegał na tym, że może i byłam potworem, ale wszystkie inne stwory
były o wiele bardziej przerażające ode mnie.
Przygotowałam wspólnie z Benem krótkie oświadczenie. Przeszłam na przód sali z
wydrukowanym tekstem schowanym w teczce. Kompletnie nie byłam przygotowana na to
wszystko. Czułam się tak, jakbym szła na stracenie.
Ben siedział w pierwszym rzędzie, tuż za mną, gotowy wyciągnąć mnie z kłopotów,
gdyby zaszła taka potrzeba.
W ciągu ostatnich miesięcy zdałam sobie sprawę, że chociaż nie miałam już watahy, nie
byłam sama. Stworzyłam własną watahę: miałam Ozziego i Matta z mojej dawnej
radiostacji, Bena, a nawet mamę. Mogłam całkowicie na nich polegać.
Ben uśmiechnął się do mnie. To był uśmiech, na którego widok adwokaci strony
przeciwnej kulili się w Sali sądowej. Wilk w prawniczym przebraniu, mówiąc nieco
przesadnie. Poczułam się trochę lepiej.
Usiadłam przy stole, przodem do członków komisji. Przypominali sępy przyczajone za
biurkiem, mierzące mnie wzrokiem. Oparłam ręce na blacie, siłą woli zmuszając je, żeby
mi nie drżały.
- Pani Katherine Norville - powiedział Duke. Nie patrzył na mnie, tylko na leżące przed
sobą papiery, jakby szukał w nich jakichś ważnych informacji. Nie spieszył się. - Witamy
na przesłuchaniu. Czy ma pani oświadczenie, które pani odczyta?
Przede mną stał mikrofon, co dodawało mi otuchy. Do cholery, to w niczym się nie
różni od tego, jak zarabiam na życie. Będę mówić do ludzi, którzy w niczym się nie różnili
od moich słuchaczy. Będę mówić, co myślę.
- Tak, senatorze. Chciałabym podziękować panu i pozostałym członkom komisji za
zaproszenie na przesłuchanie.
To rzadka okazja, kiedy to, co było dotychczas uznawane za fakt naukowy, zostaje
zakwestionowane i poddane ponownej ocenie. Jestem dumna, że mogę w tym
uczestniczyć. Jestem osobą, którą doktor Flemming określiłby mianem Homo sapiens
lupus. To znaczy jestem wilkołakiem. Jestem uczulona na srebro i raz w miesiącu, w nocy
podczas pełni, przechodzę transformację. Co to dla mnie oznacza? Dostosowuję swoje
życie jak każda osoba cierpiąca na przewlekłą, ale nie śmiertelną chorobę.
I jak większość przewlekle chorych osób żyję, pracuję, otrzymuję emocjonalne wsparcie
od mojej rodziny. Powiedziałabym, że to przyzwoite życie. Zjawiska te wymagają
omówienia chociażby dlatego, żeby już nigdy więcej nie kojarzyły się nikomu z ludowymi
opowieściami czy koszmarami sennymi. Trzeba skonfrontować strach z wiedzą.
I tak jak podczas audycji zamilkłam, czekając, aż zaczną się pytania.
Pierwsze nie padło z ust Duke'a - choć szykowałam się na maglowanie, jakie fundował
przez cały tydzień innym - ale z ust senator Mary Dreschler.
- Pani Norville, proszę mi wybaczyć mój sceptycyzm. Wysłuchiwać tak zwanych
ekspertów to jedno, ale kiedy ktoś przychodzi i twierdzi, że jest wilkołakiem, to jak dla
mnie trochę za wiele. Może nam dać pani jakieś dowody?
Mogłam się przemienić na ich oczach. Ale nie byłam pewna, jak moja druga połowa się
zachowa zapędzona w kozi róg i otoczona wrzeszczącymi potencjalnymi ofiarami. Nie ma
mowy.
Senator Dreschler miała na sobie kaszmirowy sweter i dopasowaną marynarkę, a na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl
  •