[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tajemniczym numerem 11 26 48. Może t a m mieszka piękna nieznajoma, przelotnie pozna-
na? A Kubas i Barteczko? Może do nich zadzwonić po dwudziestu latach? Jedna miała piersi
kuliste, druga - gruszkowate. Która miała które?
- A może zadzwonić, Gustawie, po prostu po Emilkę? Może odrzucić precz półśrodki,
skończyć nareszcie z tą nieśmiało nuconą melodią i pełną piersią, na całe gardło, wznieść
prawdziwie sataniczną i godną tytana arię sutenera?
26
- Tak, Gustawie, zadzwoń po Emilkę -kusiły łamiące się głosy. - Zadzwoń. W końcu, co-
kolwiek się stanie, i tak to będzie zwieńczeniem twego symetrycznego małżeństwa.
- A demon zemsty? A może połączmy przyjemne z pożytecznym i zawiedzmy żarłoczne-
go Szweda do żony, wiesz kogo, Gustawie! Może nakarmimy w ten sposób nienasyconą be-
stię zemsty, co ciągle jeszcze w nas drzemie?
- Milcząca Weronika. Kto wie, czy to nie jest najlepszy pomysł?
- Tak, cichutka Weronika! Moglibyśmy wpaść do Weroniki. Owszem, moglibyśmy tam
wpaść, gdyby jednak było nieco więcej czasu. Pobytu Weroniki trzeba przecież okupić dłu-
gotrwałą, parodniową wręcz nieobecnością w mieście i świecie. Urbi et orbi przez parę dni
nie dawalibyśmy o sobie żadnego znaku.
(Garść szczegółów dotyczących samej Weroniki to zestaw klasycznych walorów. Jasno-
włosa, zapobiegliwa, chętnie otwiera drzwi, zaprasza, ugaszcza i niczym czarodziejka Circe
zatrzymuje. Najpierw proponuje kolację, Potem nocleg, wreszcie śniadanie i obiad, i za nic,
za nic nie chce się pożegnać. Panicznie boi się, że wychodząc od niej natniecie się na przy-
bywającego akurat narzeczonego. Otwiera każdemu, ponieważ sądzi, że to właśnie on narze-
czony, nadchodzi. Otwarłszy zaś, widząc was, wpada w histerię, panikę, jest pewna, że na-
rzeczony pojawi się dokładnie za chwilę, że wręcz wyłoni się zza waszych pleców. Więc go-
rączkowo zaprasza, po Prostu wciąga do środka i zatrzaskuje drzwi. I zatrzaskuje je na co
najmniej kilkadziesiąt godzin. Wcześniej nie uda się wam zmylić jej czujności i cichcem wy-
śliznąć na klatkę schodową. Wizyty u niej przeistaczają się w parodniowe sesje przy tłumio-
nych rozmów, niemych pieszczot jedzenia w milczeniu, bezgłośnych kąpieli bez jednego plu-
sku i najcichszego w świecie... wiecie czego. Narzeczony, gdyby istotnie stanął akurat pod
drzwiami, nie usłyszałby waszych dotknięć, których cisza porównywalna jest jedynie z ciszą
Stepów Akermańskich.)
-Jedzmy jednak dalej! Kto jeszcze, kto jeszcze prócz Cichej Weroniki woła? %7łona poety?
Ewa Osiedle Zielone ? Okradziona sąsiadka? Kto jeszcze? A może...
- Nie, tego wyrazu serce nasze nigdy nie wypowie! Nie, ona nigdy! Nasz inicjał, nasza
pieszczota, och... jestem zgubiony!... Nasza Ludwika.
- Tak, Ludwice nie trzeba by niczego tłumaczyć, zbędnych słów używać, namawiać i
przekonywać, bo w lot by nas pojęła. Wypijmy więc w jej wyśnionym towarzystwie, w jej
ogromnym jak ogród mieszkaniu drinka ciężkiego jak ołów i sami przeistoczmy się z wolna
w szwedzkiego humanistę. ,,
Punkt skupu opakowań szklanych
Pokazałem mu trawnik naprzeciw domu towarowego Jubilat .
Mówiło się zawsze, że na głębokości ładnych paru metrów są tam schrony atomowe.
Wszyscy tak mówili.
_ Under this grass there are underground rooms for goverment - powiedziałem i ruszyli-
śmy alejami mijając Produkty pszczele i witrynę Państwowego Wydawnictwa Muzycznego
z pożółkłą fotografią Karola Szymanowskiego.
Nie odezwał się ani słowem. Nie zareagował ani na schrony, ani na dom towarowy Jubi-
lat , ani nawet na wzmożony ruch w alejach.
Nie musisz się odzywać , pomyślałem łącząc w mym umyśle ulgę z goryczą. Możesz w
ogóle nic nie mówić . Nie, nie żebym poczuł się dotknięty, żeby draśnięta została moja ambi-
cja, ale żeby aż tak nabrać wody w usta?
Nie to nie, bez łaski , mruknąłem i skręciłem w ulicę Wygoda.
27
Jedyną rzeczą, którą mogłem szwedzkiemu humaniście na ulicy Wygoda (róg Retoryka)
pokazać, był Punkt Skupu Opakowań Szklanych.
Teraz ja się nie będę odzywał , pomyślałem w swoistym odwecie, choć Szwed w gruncie
rzeczy ani nie był winien, ani nie wiedział, co traci.
Bo przecież, żeby ten nieczysty pawilonik przeistoczył się w zabytek klasy zero, żeby za-
czął widnieć w katalogach Organizacji Narodów Zjednoczonych, żeby otworzył przed zdu-
mionymi oczyma cudzoziemskiego gościa swe tajne podwoje, ukryte krużganki, niedostępne
podziemia, strzeliste wieże, rozległe tarasy, by pozwolił wejrzeć w głąb swych pociemnia-
łych (jak magazyny biblioteczne) dziejów, musiałbym to i owo o tym miejscu opowiedzieć.
Powinienem, na przykład, opisać ów zimowy dzień 1982 roku, kiedy to stałem tam obju-
czony dwiema torbami, z których każda zawierała po piętnaście umytych i rzetelnie policzo-
nych butelek, a za mną i przede mną stali mężczyzni o twarzach naznaczonych piętnem zdra-
dy. Wokół ich głów huczały białe płomyki. Dzwigali torby, worki, siatki, walizy, kosze i po-
pychali rozmaite wózki pełne umytych i rzetelnie policzonych butelek, których liczba zawsze
była wielokrotnością liczby piętnaście .
Przede mną stał człowiek ciągnący dziecinną wanienkę ze starannie umocowanymi kół-
kami. Ten misterny i kruchy jak kunsztowna strofa wehikuł również zawierał butelki i też,
rzecz jasna, w liczbie podzielnej przez piętnaście.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]