[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z dołu wyglądały one zapewne na łatwe do sforsowania, ale to było tylko złudzenie. Chłopak
wszedł już kilkanaście metrów i zawahał się. Nie wiedział, jak ma dalej się wspinać. Spojrzał
w dół i bał się zejść. Kierowniczka kolonii stała u dołu i krzyczała.
- Marek! Masz natychmiast zejść! - usłyszeliśmy.
- Nie mogę - padła odpowiedz.
Trzynastoletni, zdezorientowany chłopaczek zaczął płakać. Kierowniczka na przemian
krzyczała na niego i bez celu kręciła się w kółko.
- Mamy do niego piętnaście metrów - oceniłem. - Macie liny? - zapytałem Maćka.
- Tak, mamy nasze dwa zestawy - odpowiedział.
- Schodzę - powiedziałem.
- Idę z panem - oświadczył Maciek.
- A kto cię będzie asekurował?
- Ja - zgłosił się Banderas.
- Potrzeba jeszcze dwóch - mówiłem. - Któryś z nas będzie trzymał dzieciaka, to
podwójny ciężar.
Zgłosili się Mały i Bejsbol. Czym prędzej założyliśmy uprzęże i chłopcy zaczęli nas
opuszczać po ścianie. Wyprostowaliśmy nogi i nimi odbijaliśmy się od ściany. Po kilku
sekundach byliśmy już przy koloniście.
Końcówki palców zaciśniętych na kamieniach zbielały, chłopak miał sine usta,
zasmarkany nos i mokre od łez policzki.
- Już jesteśmy - uspokajałem go.
Stanąłem za nim, rękoma chwyciłem się skały. W ten sposób Marek był jako tako
ubezpieczony przed upadkiem.
- Co teraz? - zapytał mnie Maciek.
- Zrób z kawałka liny prowizoryczną uprząż i przywiąż mi go do pleców - rozkazałem.
W tym momencie kolonista zemdlał i puścił się skały. Ponad nami i na dole rozległy
się okrzyki przerażenia. Ledwo zdążyłem go złapać. Maciek ocucił kolonistę i dopiero wtedy
głęboko odetchnął.
- Marku - zwróciłem się do kolonisty - Maciek przywiąże cię do moich pleców. Jeśli
nie będziesz się szarpał, to spokojnie zjedziemy w dół. Rozumiesz?
Marek skinął głową i rozpłakał się.
- Szybko - popędzałem Maćka.
Maciek błyskawicznie przygotował ratowniczą uprząż. Z lin zrobił szelki, które
obejmowały mnie i kolonistę.
Szybko zjechaliśmy do kierowniczki kolonii, która na przemian krzyczała na Marka i
płacząc tuliła go.
- Dziękuję - wychlipiała.
Towarzystwo na górze klaskało i gwizdało gratulując nam udanej akcji ratunkowej.
Zdjęliśmy uprzęże i wspięliśmy się na górę. Koloniści zawrócili do Bóbrki, żeby wrócić na
przystań w Myczkowcach szosą. My poszliśmy z powrotem tą samą drogą. Zauważyłem, że
nastrój w naszej grupie poprawił się. Zaczął się rodzić duch drużyny. Powiedziałem o tym
Maćkowi, gdy we dwóch maszerowaliśmy na końcu naszej wycieczki.
- Mam nadzieję, że tak jest - stwierdził Maciek. - Może zrozumieją, jak można zdobyć
szacunek innych. Zobaczymy, jak sobie damy radę w paintballa.
- Masz jakiś plan?
- Tak - uśmiechnął się. - Musimy przewidzieć, co zrobi druh Piotr.
- Wiesz, że zdobyliśmy nad nim przewagę?
- W jaki sposób?
- Ktoś ukradł im flagę. Daję sobie rękę uciąć, że zrobił to ktoś od nas.
- Kto? Banderas?
- Pewnie tak. Twoi podopieczni potrafią działać w grupie, zaplanować i skutecznie
przeprowadzić to, co chcą. Twoim zadaniem jest ukierować ich pomysłowość na inne tory.
- Co zrobimy ze sprawą flagi? Jak znajdziemy złodzieja mapy?
- Kiedyś widziałem Jacka siedzącego pod masztem jachtu przycumowanego do brzegu
wyspy Gilmy na Jeziorze Dobskim na Mazurach. Zapytałem go, co robi. Odpowiedział, że
obserwuje wychowanków. Nam pozostaje chyba to samo.
Powoli zbliżaliśmy się do płotu ośrodka wypoczynkowego.
- Hej! - krzyknąłem. - Wasz szef, druh Maciek, postanowił kolejny raz naruszyć nasz
fundusz kulturalno-oświatowy. Idziemy na lody.
Nasi podopieczni spojrzeli na nas zdziwieni.
- Jak wrócę z Bieszczad z chrypką, to rodzice nie uwierzą, że to od lodów - żartował
Zet. - Będą mnie posądzać o eskapady do lokali.
- Wystawię ci odpowiednie zaświadczenie - odpowiedziałem.
Zeszliśmy do baru w ośrodku i kupiliśmy każdemu po lodzie. W recepcji siedziała
młoda praktykantka i wokół niej skupili się Banderas, Zet i Biały. Dziewczyna miała jakieś
kłopoty z komputerem. Zet natychmiast zaoferował swoją pomoc i po kilku minutach
odblokował komputer. W zamian mógł spędzić jakiś czas buszując w Internecie. Gdy
schodziliśmy na przystań, gdzie czekał na nas Bieszczadzki Cybuch , Zet opowiadał o czymś
szeptem Banderasowi i Białemu.
Wróciliśmy do bazy na obiad. Gdy jadłem zupę, podszedł do naszego stolika druh
Piotr.
- Gratuluję! - powiedział.
- Powinieneś pogratulować także chłopakom, którzy nas asekurowali - zwróciłem mu
uwagę.
- A którzy to? - zapytał.
Wskazałem mu Banderasa, Małego i Bejsbola. Niechętnie, ale im także podał dłoń.
Mały i Bejsbol ucieszyli się z tego, że doceniono ich wysiłek.
- Zobaczymy po jutrzejszej grze, czy też będziecie nam tak ochoczo gratulować -
ironizował Banderas.
- Zobaczymy - odpowiedział Piotr. Odchodząc wymierzył w Banderasa palec niczym
lufę pistoletu, udał, że strzelił i potem dmuchnął na końcówkę palca, jakby zdmuchiwał
niewidoczny dymek po wystrzale.
Po obiedzie Maciek zaordynował nam dwugodzinną sjestę. Cichaczem wymknąłem
się z obozu na brzeg jeziora do hangaru, gdzie była wypożyczalnia sprzętu pływającego. Od
ratownika wziąłem wiosło i kamizelkę ratunkową. Wsiadłem do kajaka o dumnej nazwie
Fąfel .
- %7łyczę miłej podróży - śmiał się ze mnie ratownik.
Zgodnie z jego zapowiedzią kajak był nad wyraz niesterowny i płynąłem szlaczkiem,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]